Forum www.teamtwilight.fora.pl Strona Główna
Autor Wiadomość
<    FF, czyli radosna twórczość własna   ~   Światło i cień 16 [21.06.09] [NZ]

Kontynuować?
Tak
100%
 100%  [ 1 ]
Nie
0%
 0%  [ 0 ]
Wszystkich Głosów : 1

Sophie
PostWysłany: Pon 17:06, 08 Cze 2009 
Nomad

Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


Postanowiłam przedstawić wam moje ff, które publikuję jeszcze na innym forum. Poniżej znajduje się link do mojego chomika, gdzie możecie ściągnąć opowiadanie ''Światło i cień all''. Znajduje się tam 15 rozdziałów. 16 jest w trakcie tworzenia i jeśli spodoba wam się to ff to będę umieszczała dalsze części. Opinie proszę umieszczać w komentarzach na tym forum.

Pozdrawiam Wink

LINK: [link widoczny dla zalogowanych]


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sophie dnia Nie 19:26, 21 Cze 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vampire
PostWysłany: Pon 19:49, 08 Cze 2009 
Administrator

Dołączył: 12 Maj 2009
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Katowice


Zachęcam wszystkich do przeczytania tego opowiadania. Znam je i jest naprawdę REWELACYJNE! Także czytajcie - nie pożałujecie - i komentujcie. Sophie włożyła w Światło i cień naprawdę wiele wysiłku, także należy jej się mała nagroda, jaka jest świadomość, że wytwór jej wyobraźni przyciąga czytelników Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alex
PostWysłany: Wto 20:09, 09 Cze 2009 
Cullen

Dołączył: 24 Maj 2009
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/4


czytałam to już na TS i przyznam że mi sie podobało i to bardzo ale jednak Perypetie Cullenów bardziej mi przypadły do gustu pewnie dlatego że było śmieszniej Wink
i szkoda że zaprzestałaś pisać Światło i cień
chociaż rozumiem twój powód jaki podałaś na TS


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Alex dnia Wto 20:14, 09 Cze 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk
PostWysłany: Nie 17:00, 21 Cze 2009 
Quileute

Dołączył: 29 Maj 2009
Posty: 124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


Przeczytałam całość i to z zapartym tchem. Naprawdę masz talent i jestem ciekawa, kiedy zaczniesz wydawać książki Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sophie
PostWysłany: Nie 19:28, 21 Cze 2009 
Nomad

Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


Przedstawiam 16 rozdział. Można przeczytać go poniżej, lub ściągnąć za pomocą chomika, klikajac w ten link: [link widoczny dla zalogowanych]
Pilk nosi tytuł Rozdział 16 Wink
Miłej lektury.
Beta: Vampire ;*

**************

Rozdział 16.

„Błogosławcież Panu Aniołowie jego mocni w sile, którzy czynicie rozkazania jego, posłusznymi będąc głosowi słowa jego. Błogosławcie Panu wszystkie wojska jego, słudzy jego, którzy czynicie wolę jego.” PS. 103, 20-21 (BG)

Amitiel stwierdził z goryczą, że miniony dzień nie należał do najszczęśliwszych. W zasadzie przeklął go już o brzasku i wiedział, że kapryśne wspomnienia nie tak szybko zwiną swoje manatki. Siedział skulony pod rosłym dębem, mierząc fiołkowymi oczami ponure falbany zmroku, jakimi były cienie. Czuł natarczywe pieczenie pod powiekami, tak jak zawsze, gdy sknocił jakąś wyjątkowo ważną misję. Perłowe wargi drżały, lecz za żadne skarby nie chciały ułożyć się w takt modlitwy, nawet w pojedyncze, żałosne słowo ‘’przepraszam’’. Amitiel wiedział doskonale co oznacza termin ‘’fatalny w skutkach’’ i aż zadrżał na myśl o surowej karze, która czekała go niechybnie po powrocie do domu. Oczami wyobraźni widział mądre, głębokie i majestatyczne oblicze przełożonego, górujące nad posturami kumpli i innych niskorzędnych szaraczków. O tak. Fiołkowooki posłaniec jako jeden z niewielu znał ognisty temperament dowódcy, jak i jego wyjątkowo ciężką rękę. Wypowiadał się lakonicznie, za to czynami mógłby zmieść z powierzchni armię ciemności. Na całe szczęście jego brat - wyjątkowo urodziwy i szlachetny młodzian - posiadał gołębie serce i nie raz, nie dwa uratował Amitielowi skórę. ‘’Bycie aniołem to cholernie ciężka sprawa’’ pomyślał ponuro i otulił się szczelnie szafirowymi skrzydłami, najwspanialszym atutem każdego niebiańskiego rycerza.
Zapadła noc, malując zaczarowanym pędzlem tysiące gwiazd na firmamencie i znacząc starannie długim pasem drogę mleczną. W powietrzu unosił się delikatny aromat różanych płatków, zmysłowo kołysany w ramionach silniejszej woni palonego drewna. Wszechświat potrafi być wyjątkowo piękny z ziemskiej perspektywy, pobudza wyobraźnię, dzierga nowe sukna miłości, otwiera kluczem drzwi do sensu istnienia i nagle wszystko staje się jasne. Amitiel przez całą swoją wojskową karierę pragnął tylko jednego; stać się człowiekiem pozbawionym wspomnień, którego każdego dnia fałszywi prorocy wprowadzają w błąd. Chciał wlepić zamglone oczy w to dziwaczne szklane pudło i przesiedzieć na wygodnej kanapie cały boży dzień, będąc daleko od ciążących i czasami smutnych obowiązków, wolnym od tyranii wodza i słodkiego uśmiechu jego braciszka. Choć wiedział, że jest właścicielem zbyt wygórowanych żądań, śmiało marzył o człowieczeństwie na pełnych obrotach. O piciu wszelkiego rodzaju trunków, radości z byle pierdółki, namiętnym seksie z pierwszą ładną, napotkaną kobietą. Jedynie olśniewająca uroda wiecznego młodziaka trzymała go w bezpiecznej odległości od granicy obłędu, której naprawdę i szczerze nie chciał przekroczyć.
Amitiel westchnął, przygładzając smukłą dłonią loki o ciepłej barwie piaskowej burzy. Czas gnał do przodu niczym rozszalały mustang, a jego czekało niewdzięczne zdanie raportu. Zbyt długo zabalował, obserwując jak miniaturowa mrówka pokonuje wielometrowy dystans, dzielący ją od bezpiecznej kryjówki - mrowiska. Wstał i z wygórowaną niechęcią otrzepał wojskowe spodnie, przy okazji poprawiając gruby, skórzany pas, z którego wystawała hebanowa rękojeść jednoręcznego anielskiego miecza. Rozwinął monumentalne skrzydła, lekko muskając ich krańcami gałązki dębu i ruszył naprzód, w poszukiwaniu pierwszego lepszego portalu międzyświatowego. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, gdy zza rogu wybiegła gromadka potępionych istot w upiornie czarnych szatach. Wiatr łagodnie unosił ich połyskujące włosy, nadając im iście demonicznego blasku.
‘’Wampiry’’ pomyślał ze zgrozą Amitiel i natychmiast cofnął się, zwijając szafirowe skrzydła. Wypielęgnowana dłoń wylądowała miękko na rękojeści, czarowna kurtyna rzęs przysłoniła na moment fiołkowe oczęta, by móc za chwilę odsłonić płonące błękitnym ogniem tęczówki. Czekał, mobilizując wszystkie zmysły do ewentualnego ataku, myślami błądząc po bezdrożach chaosu, co czynił rzadko z powodu wielkiego ryzyka wykrycia przez wrogów. Tamtego wieczora postanowił jednak zagłuszyć część świadomości, która wręcz boleśnie przypominała mu o demonach – włóczęgach, polujących na naiwne aniołki.
Pierwszy z czeluści mroku wyłonił się miedzianowłosy osiłek, o twarzy równie bezwzględnej i wypranej z uczuć, co podłe lico Belzebuba. Kroczył swobodnie, aczkolwiek wielce powściągliwie, jakby każde ziarenko piasku uważał za osobistego wroga. Za nim sunęła bezszelestnie złowieszcza procesja, milcząca i w pewien sposób dumna z powierzonego zadania. Jedynie niska, drobna osóbka w beżowym płaszczu zdradzała antagonistyczną panikę, szurając nogami i lekko pochlipując. Krótkie, czarne włosy opadły bezwładnie na posągowe czoło, przysłaniając częściowo tryskające rezygnacją oczy. Amitiel zawsze unikał żywych trupów, w dzieciństwie podsłuchał zbyt dużo rozmów dorosłych. Choć były one tylko mieszkańcami ziemi, żałosnym pyłem na wietrze doskonałości, posiadały znacznie bardziej rozwinięte umiejętności i górowały nad homo sapiens. Wielu rycerzy Pana miało za rozrywkę polowanie na krwiopijców, co w końcu zostało zabronione przez dowódcę, Michała Archanioła, z oczywistych przyczyn. Skoro lwy i tygrysy mogą polować na antylopy i inne stworzonka, to czemu taki wampir nie ma prawa chapnąć bezbronnego człowieczka? Jednak Amitiela nie przerażał ten wielki zaszczyt przypisany strzygom. Znacznie bardziej martwił go fakt, że żaden wampir, obojętnie czy wegetarianin, czy drapieżca, biegał beztrosko bez anioła stróża. Według królewskiego kodeksu, wraz z ostatnim uderzeniem serca osobnik zostaje opuszczony przez prywatnego strażnika i oddany w ręce wyższych władz, które zdecydują o jego losie. Dzieci nocy pozostają więc same do końca swej nadnaturalnej egzystencji, nieświadome jak wielką krzywdę im wyrządzono. Stąd krążą plotki o braku duszy w ciele wampira i w zasadzie jest to dotkliwa prawda. Osamotniona dusza, to obumarła dusza.
- Maxim. – zawarczał jeden z członków świty. – musimy zapolować, już dłużej nie zniosę tego mdlącego głodu. Mam ochotę wychłeptać hektolitry soczystej krwi, choćbym miał wybić całe miasto! Nie możesz nas tak torturować, to wbrew zasadom Artemija.
Artemij, powtórzył w myślach Amitiel, połykając potok śliny. Historia nawiedzonego Patriarchy dotarła również do jego uszu, zmieniając diametralnie zdanie o ograniczonych dyspozycjach, mało akceptowanych lokatorów tego padołu. Przez długi okres czasu wśród skrzydlatych wędrowała plotka, że Artemij podpisał pakt z samym Lucyferem, tym samym przypieczętowując swój jakże marny los. Anioł wolał nie dociekać, czy ten bujny mit naprawdę nie odgrywa roli złowieszczej legendy.
Maxim zatrzymał się gwałtownie, odgarniając do tyłu ognistą grzywę.
- Zapolujemy po wykonaniu misji. – odpowiedział sucho, pozbawionym emocji głosem kata – bądź pewien, że Artemij wynagrodzi nas należycie. Jeszcze będziesz pływał w tej swojej słodkiej krwi. Lecz najpierw, do kurwy nędzy kopanej, zamilcz i racz nie opóźniać marszu!
Czarnowłosy krwiopijca o ostrych rysach sępa posłał dowódcy forsowne spojrzenie. Nie odezwał się jednak po raz drugi, wyraźnie trzymając cięty język na baczności. Maxim wyszeptał jakieś wyjątkowo parszywe przekleństwo i ruszył dalej. Dziewczyna trzymana przez rosłego blondyna przypominającego ponurego grabarza, zamknęła oczy i kontynuowała ciche modły. Amitiel wstrzymał oddech, gdy pochód pijawek mijał go, niosąc mało przyjemny odór śmierci. Na gładkim czole anioła wystąpiły kropelki potu, a wargi zadrżały mimowolnie. ‘’Niech już przejdą, proszę’’ szeptał gorączkowo w myślach, nie potrafiąc zdefiniować przyczyny nagłego ataku psychozy. Na wszystkie nieszczęścia niebios i głębi, właśnie w chwili gdy ostatni wampir mijał przerażonego Amitiela, Maxim zatrzymał się kolejny raz, wydając z siebie złowrogi syk. Jego rozpalone oczy spełzły pomału po majaczącym horyzoncie i zatrzymały się na omdlałym z histerii obliczu niebiańskiego rycerza. Kąciki cienkich ust pognały w górę, nadając twarzy przywódcy jeszcze bardziej diabolicznego wyrazu. Amitiel zrobił krok w tył, wyszarpując z pochwy cienki, lśniący miecz z wygrawerowanymi skomplikowanymi znakami. Dziewczyna wciągnęła ze świstem powietrze, a chude kolana ugięły się pod ciężarem nowego niebezpieczeństwa.
- Mamy towarzystwo, drodzy panowie. – wycedził miedzianowłosy. – kto ma ochotę na kilka uroczych piórek?
Nikt już więcej tamtej nocy nie śmiał podważyć autentyczności przeklętej historii Patriarchy Artemija…
**
Lia szarpnęła żelazną klamkę i tym samym wyrwała zabytkowe drzwi z zawiasów. Odrzuciła je niedbale na bok, po czym wkroczyła dumnie do zadymionej gospody. Czuła na karku przerażone spojrzenia dziesiątek oczu, które pełzły bezwiednie po jej wielkopańskim obliczu. Nie dbała jednak ani o szepty zaaferowanych bywalców, a tym bardziej o wyzywające gesty świeżej klienteli. Przeszła przez sale odważnie, a kurtyna rubinowych włosów falowała delikatnie, niczym bandera przy lekkim zefirku. Falbany jadowicie zielonej sukni zamiatały zakurzone deski, kreśląc niewidzialną smugę krwi. Lia doskonale wiedziała, że jest wielce zbędnym gościem w ujmującej spelunie, jednakże mało obchodziły ją ostrzeżenia właściciela.
- Chcę porozmawiać z gospodarzem. – rzuciła krótko w stronę przerażonego barmana. – i uwierz mi chłopcze, nie przyjmuję żadnych wyszukanych wytłumaczeń. Wiem, że ten stary pieczeniarz tu jest. Powiem więcej: właśnie zdradza swoją żonę z przydrożną dziwką w pokoju na piętrze. Jeśli natychmiast go tu nie przyprowadzisz, osobiście pofatyguję się na górę i przywlokę go tu za włosy. Zrozumiałeś, szczeniaku?
Młodziutki, zaledwie szesnastoletni wystraszony Indianin o zapadniętych policzkach i spojrzeniu rozdrażnionego kojota, bez słowa rzucił brudną szmatę i ruszył w stronę sosnowych schodów. Wampirzyca usiadła za barem i skupiła spojrzenie na wypełnionym po brzegi kuflu z parującą cieczą. Naczynie natychmiast opuściło swoje pierwotne położenie i zaczęło sunąć błyskawicznie po brudnym blacie. Lia wyciągnęła rękę i złapała kufel, zaciskając na nim swoje długie, kościste palce. Siedzący niedaleko sędziwy wampir gwizdnął z podziwem, na co grupka karcianych weteranów zachichotała nerwowo. Kobieta upiła łyk świeżej krwi, hamując ostatkiem sił rozszalałą rozpacz po utracie ukochanego męża. Każda komórka jej potężnego umysłu cierpiała, nie mogąc stawić czoła szokująco bolesnej prawdzie. Wspaniały wojownik, doświadczony komandos, zaprawiony w bojach mistrz zabijania, został rozszarpany niczym wełniana kukła. Tej części świadomości Lia obawiała się najbardziej, bowiem to ona stała na czele wszystkich negatywnych i wrogich uczuć, kąsających krwawiące serce damy.
Na piętrze powstało zamieszanie, które prędko zwróciło uwagę cichych balowiczów. Ktoś krzyknął piskliwie, po czym wybiegł na schody. Dziewiętnastoletnia dziewczyna o posklejanych blond włosach zbiegła na dół, zasłaniając ciało ufajdaną pościelą. Ostry i niedbale zrobiony makijaż zamiast upiększać, szpecił młodziutką twarzyczkę prostytutki. Wszyscy mężczyźni ryknęli tubalnym śmiechem, wyciągając potężne łapska, aby złapać nagą panienkę. Blondynka wrzasnęła przeraźliwie i wypadła na dwór, potykając się po drodze o kant jedynej osłony, jaką była kołdra.
- Wracaj maleńka! – krzyczał pijany klient, wstając. – fajna dupa z ciebie! Chodź! Zdążysz do świtu obsłużyć każdego!
Salę ponownie wypełnił grzmot pijackiego rechotu. Powszechna euforia i szczeniacka radość nie trwała jednak zbyt długo. Potężne larum wstrząsnęło gospodą, jakby na skromnym pięterku pasło się stado rozwścieczonych bawołów. Lia omiotła wzrokiem twarze przerażonych imprezowiczów, czując w duchu, że stary właściciel będzie miał mocno przesadzone wejście. Z udawaną satysfakcją stwierdziła, że również w tej kwestii miała całkowitą rację.
- Już ja was wszystkich urządzę, zapchlone moczymordy! – ryknął wpieniony gospodarz, tocząc się po schodach niczym zepsute, olbrzymie koło.
Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem przyzwoicie, nie licząc licznych blizn pokrywających opaloną twarz. Siwe, niemalże białe włosy nosił krótko przystrzyżone, tak jak dyktowała moda, chociaż złośliwi mogliby zauważyć kilka okrutnie widocznych fryzjerskich błędów. Krzaczaste wąsiska zasłaniały wąskie usta, które wycałowały kilkanaście tuzinów rozchichotanych kobitek w całkiem niedługim czasie. Niebieskie, choć odrobinkę zamglone oczy patrzyły na świat z wygórowaną antypatią, podobnie jak przekrwione gałki żarliwego dyktatora. Gruby, przypominający purchawkę brzuch zasłaniała płócienna, biała koszula gdzieniegdzie nosząca znamiona niedawnych igraszek z młodziutką lafiryndą.
- Jak Boga kocham, zamorduję tego, kto odważył się zakłócić mi spokój! – wycharczał, jednoznacznie wysyłając wszystkim sygnał, że jego gromki głos również miewa słabsze chwile.
Zapadła autentycznie komiczna cisza, która na upartego mogłaby nadawać się do mało przejmującego dramatu. Wszystkie blade lica skierowane były w stronę sosnowych schodów i tylko symboliczna część, tak dla formalności, spoglądała na przedpotopową spluwę trzymaną przez właściciela. Nikt się nie poruszył.
- I co was tak zamurowało, co?! – kontynuował siwowłosy, plując dookoła. – nikt nie opuści tego pomieszczenia, dopóki ten żałosny, kretyński żartowniś nie wyjdzie na środek i nie powie mi prosto w oczy, po jaką cholerę kazał mnie przyprowadzić!
Lia odstawiła kufel z rubinową posoką i zgrabnie wstała, otrzepując zieloną suknię. Wszystkie pary oczu błyskawicznie skierowały się na wampirzycę, a ich dysponenci wręcz bombardowali w myślach jej cudownie uroczą twarz. I wtedy ujrzał ją sam gospodarz, zbyt zaangażowany w badanie cichych krwiopijców, usadowionych wygodnie w kąciku sali. Jedynie oni pozostali niewzruszeni, tak jak greccy bogowie pilnujący wrót Olimpu. Momentalnie oblicze wąsacza zmieniło barwę z czerwonej na białą, by po zaledwie pięciu sekundach przybrać iście szatański kolor szkarłatu. Broń zadrgała w pulchnej dłoni i nagle stała się wyjątkowo ciężka, tak jakby złośliwy chochlik zmienił ją w kowadło. Na pomarszczonym czole wystąpiły pojedyncze kropelki potu i gdyby nie fakt, że stary awanturnik był nie do zdarcia, większość oszołomionych gości uznałoby, że brzuchaty ma najnormalniej w świecie zawał.
- Co tak patrzysz, Caverllas? – zasyczała Lia, przerywając grobową ciszę. – czyżbyś ujrzał ducha? A może trupa w całkiem dobrym stanie?
Caverllas przełknął ślinę, jak na gust wampirzycy zbyt głośno.
- O rzesz w mordę strzelił. – wyjąkał w końcu, sapiąc przy tym jak parowóz na emeryturze. – nie wierzę, no kurwa nie wierzę!
Nagle, całkowicie z zaskoczenia zmienił postawę. Twarz utraciła uroczo królewską barwę, powracając do tradycyjnej. Prawa ręka, trzymająca narzędzie śmierci pomknęła do góry, druga zaś wylądowała gładko na spuście, w każdej chwili gotowa użyć swojego wyćwiczonego wskazującego palucha.
- Wynocha! – krzyknął gospodarz, po raz kolejny odzyskując dawną siłę głosu. – wynoś się z mojego lokalu, albo wpakuję ci kulkę w łeb! Ty bękarcie! Pomiocie psiego gówna!
Piękną twarz Lii wykrzywił szyderczy uśmieszek, godny każdej wiedźmy. Rubinowe włosy zafalowały, pomimo braku najmniejszego podmuchu wiatru. Caverllas wiedział, że to magiczna aura chroniąca przeklętą, porusza jej demonicznymi włosami.
- Możesz spróbować szczęścia. – rzuciła niedbale, patrząc z politowaniem na koniec lufy karabinku. – Jednak tak po starej znajomości mógłbyś nie obrażać mojej godności, celując we mnie tym żelastwem.
- Po starej znajomości to ja mogę tobie w pysk dać! – odpowiedział automatycznie siwowłosy, nie zdając sobie sprawy z wręcz śmiesznego absurdu swojej wypowiedzi.
Lia zacmokała i przechyliła głowę, lustrując błękitnymi oczami zwalistą posturę rozmówcy.
- Odłóż to i chociaż raz zachowaj się jak mężczyzna. Mam sprawę i wierz mi, będę tak długo cię torturować, aż w końcu zgodzisz się na udzielenie pomocy. Zważając na fakt, że szczerze pałam do twoje j uroczej osoby dziką nienawiścią, nie wystawiałabym mojej cierpliwości na próbę.
Coś pękło we wnętrzu starego właściciela, powodując niepohamowaną lawinę zgubnego strachu. Zamglone oczy odzyskały dawny połysk, jak nieużywana szklanka po gruntownym myciu. Dzika rzeka wspomnień zaatakowała zdesperowaną świadomość starca, siejąc spustoszenie. Trąby bolesnej prawdy zabrzmiały w obolałej głowie, zapowiadając przedwczesną apokalipsę prywatnego świata Caverllasa. Chcąc czy nie chcąc, był zmuszony wysłuchać czerwonowłosej, chociaż ten wymuszony gest równał się z setkami lat syzyfowych prac. Zdał sobie sprawę, że aż do przesady odgrywa rolę tłustego świniaka, skazanego na rzeź, co gorsza stojącego przed krwawym katem. Podjął decyzję, a w zasadzie przyśpieszył dawno podjętą już decyzję.
- Precz! – huknął w stronę sparaliżowanych klientów, którzy jak w transie wlepili tępe spojrzenia w majestatyczne oblicze Lii. – koniec biesiady! Zabierać dupy, bo pozabijam jak psy!
Szczere i w pełni przemyślane słowa podziałały na balowiczów niczym kubeł lodowatej wody. Wszyscy jak jeden mąż zaczęli opuszczać gospodę i żadna jednostka nie odważyła się obejrzeć przez ramię. Ostatnie wyszły dzieci nocy, rzucając ukradkowe spojrzenia na Lię. Gdy ostatnia osoba zniknęła w objęciach zimnej nocy, Caverllas przemówił, siląc się na obojętny ton.
- Czego chcesz? Bo chyba nie przyszłaś po posag mamusi, co?
Lia zmrużyła oczy, nadając swojej twarzy bardziej egzotycznego wyglądu.
- Potrzebuję informacji o niejakich mnichach z północy. Ponoć ostatnimi czasy kręciło się tu kilkoro takich kawalerów.
Siwowłosy przejechał dłonią po mokrej od potu twarzy. Wysapał jakieś wyszukane przekleństwo i usiadł na drewnianym krześle, przez cały czas nie spuszczając wzroku z wampirzycy.
- Po cholerę potrzebujesz informacji właśnie o nich? Już lepiej, jakbyś zapytała co słychać u Volturi, są mniej niebezpieczni od tych paskud. Na złotego zęba babki, co ty kombinujesz, wiedźmo?
- Tego wieczora to ja jestem od zadawania pytań. – wycedziła Lia, bębniąc palcem o blat baru. – więc powtórzę jeszcze raz i nie chcę słyszeć żadnych mało przemyślanych odpowiedzi. Co wiesz o mnichach z północy?
Caverllas zawył w myślach, przeklinając dzień w którym zgodził się przygarnąć tego szatańskiego mieszańca pod swoje skrzydła. Przed oczyma stanął mu obraz konającej siostry, która w straszliwej agonii przywoływała duchy zapomnianych zbrodniarzy. Już wtedy wiedział, że jej bachor będzie przejawiał takie samo zamiłowanie do plugawych spraw, jak ona sama. Zanim czarujący bobas rozwalił jej kręgosłup, wypychając na zewnątrz pojedyncze kości, zdołała jeszcze wykrzyczeć imię dla potworka, całkiem jak te kochanki diabła, przed wydaniem na świat Antychrysta. Jej szaleńczy głos nadal wibrował w głowie starego gospodarza: ‘’Lia, Lia, Lia…’’
- Mało o nich wiem, w zasadzie prawie nic. Zanim twoja matka puściła się z tym ohydnym truposzem, bardzo ambitnie interesowała się tymi całymi mnichami. Sam nie wiem skąd się o nich dowiedziała, zresztą od zawsze była stuknięta. Podsłuchałem kiedyś, jak zawzięcie opowiadała o nich mojej przyszłej żonie, tej brudnej żydówce, która uciekła przed Niemcami, gdy tylko usłyszała słowo ‘’Obóz’’. Wspominała coś o sprzedanej duszy, pakcie z Lucyferem, Rosji i innych bzdurach. Paplała coś jeszcze o wielkiej wojnie w średniowieczu, tajnym zakonie i kryształowej róży. Tak… zapamiętałem tę kryształową różę, ponieważ wysławiała się o niej z dużą czcią. Na koniec dodała, że ten niby zakon posiada własną pradawną ścieżkę i ma za sojusznika księcia ciemności. To wszystko, co wiem na ten temat.
Na dotychczas kamiennym licu Lii, pojawił się nikły rumieniec, zdradzający jej człowieczą naturę dhampira. Czarna kurtyna rzęs przysłoniła na moment błękitne oczy, takie same jak u awanturniczego gospodarza. Euforia wzburzyła krew, przyśpieszając bicie i tak rozszalałego serca. Pakty, sprzedaże duszy, stare zakony nie były jej obce, wręcz zaskakująco bliskie. Nie na darmo nosiła miano wiedźmy posądzanej o konszachty ze Złym.
Wstała, przygładzając dłonią suknię i ruszyła w stronę wyjścia. Caverllas odprowadził ją wzrokiem, żując od niechcenia koniec krzaczastego wąsa. Sam nie mógł uwierzyć, że przez dwa lata trzymał po dachem prawdziwy owoc jadowitej miłości między obłąkaną i częściowo opętaną wieśniaczką, a arystokratycznym, wręcz niebiańsko cudnym wampirem.
- Ach i jeszcze jedno. – rzuciła przez ramię, jedną stopą dotykając już miękkiego bruku. – Twoja dziwka czeka w krzakach, w końcu jej nie zapłaciłeś…
**
Z ulgą przywitałem szpakowate chmury, zasłaniające swoim magnackim obliczem gwiazdę dnia. Zanosiło się na deszcz, a ciężkie pomruki zwiastujące burzę zdawały się być samym głosem zagniewanego Boga. Gdzie tylko sięgnąłem okiem, dostrzegałem dumne szczyty przykrytych śniegiem Alp. Italia, dawna potęga Imperium Rzymskiego, kolebka wielkich przywódców, matka współczesnej cywilizacji, skąpana we krwi przeciwników faszystowskich rządów.
Zerknąłem w dół na niewielkie górskie jeziorko, przykryte grubą warstwą lodu. Na tej gładkiej powierzchni ujrzałem zmęczoną twarz Matki Natury, szepczącej do ucha swoich pociech pradawne hymny na cześć stworzenia. Samotność zapanowała w moim martwym sercu i już nawet lament zranionego kochanka przestał upominać się o swoją nieszczęsną rolę. Czyżbym przybrał szatę obojętnego głupca, który w jednej chwili utracił całą chęć do dalszych poczynań? W tamtej dramatycznej chwili na alpejskim wzgórzu, słodka Alice przypominała tylko i wyłącznie wyblakłe wspomnienie, jak opadająca mgła. Miłość zatrzymała się o krok od nicości, zbyt blisko łona bezinteresownego zapomnienia. Tak czy inaczej bezwarunkowa kapitulacja nie wchodziła w grę. Wiedziałem, że spotkam Małą na tym lub na tamtym świecie.
- Skurczybyki muszą mieć po swojej stronie prawdziwą armię cienia. – mruknął Gabriel, przechadzając się nerwowo. – sami nie damy rady ich złapać, choćby i nawet z pomocą Zakonu Róży. Wdepnęliśmy w gigantyczne gówno przyjaciele, w dodatku znacznie wyżej poziomu uszu. Jakieś propozycje?
Diana zgrabnie zeskoczyła z niewielkiej półki skalnej. Skromny wdowi komplecik, jaki nosiła od opuszczenia Kanady, zaczynał coraz słabiej stawiać opór niewdzięcznemu staruchowi, jakim był czas. Cienka blizna, przecinająca powiekę wojowniczki ledwo widoczna dla oka, teraz żarzyła się porywczą czerwienią, jakby w umarłym ciele Zaprzysiężonej wciąż płynęła krew.
- Znamy lokalizację następnej stacji. – powiedziała melodyjnie, odrzucając niesforny kasztanowy kosmyk włosów. – konfrontacja z nimi jest nieunikniona, a mój Zakon właśnie wyruszył na łowy – zmrużyła oczy, pozwalając zasłonie antracytowych rzęs na odrobinę zabawy z promieniami słońca. – Naszym zadaniem jest odbić Alice i jesteśmy w stanie tego dokonać.
- Demony z południa również były w stanie i to całkiem względnym. – odpowiedział Moreau. – teraz wszyscy leżą we wspólnej śmierdzącej mogile, a Volturi pewnie zachodzą w głowę jak ich najlepsi komandosi dali się tak urządzić. Nam zbędna jest taktyka i sprawność, potrzebujemy pomocy z samych niebios!
Chrząknąłem znacząco, odrywając ponure myśli od Alice. Wszystkie nasze ostatnie rozmowy przybierały groźną formę jałowych dyskusji na temat dyspozycji i przypuszczalnej liczby aniołów – rycerzy. W pewnym momencie sam zacząłem cicho się zastanawiać, nad ewentualnym istnieniem świetlistych istot.
- Skończ już z tą gadką o aniołkach i innych cudakach. Nam potrzebny jest czas i jeszcze raz czas, Moreau! I odpowiednie przygotowanie. – głos Diany brzmiał wyjątkowo żałośnie, jak skomlenie zrezygnowanej samicy po utracie szczeniaka.
- Myślę, że lepiej będzie jak w końcu ruszymy dalej. – parsknąłem - Proszę was, nie zachowujcie się jak banda nieobytych turystów, którzy zgubili się w tych uroczych górach.
Gabriel potrząsnął złotą czupryną. Na jego pięknej twarzy zagościł triumfalny uśmieszek, zdradzający pokłady zdrowego entuzjazmu. Oczy błyszczały mu dziwnym światłem, jak u dziecka oczekującego na pierwszą gwiazdkę. Skrzywiłem się, aby dać mu wyraźnie do zrozumienia, że w żaden sposób nie odczuwam radości, która ostatnimi czasy odgrywała rolę bezcennego stanu emocjonalnego.
- Lady. – Gabriel skłonił się w stronę Diany. – dżentelmen – mrugnął porozumiewawczo do mnie. – Czas abyście poznali pewien pilnie strzeżony sekret, który skrywałem od początku mojego ekscentrycznego żywota. Proszę was tylko o uwagę i zachowanie zimnej krwi, chociaż co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. – podciągnął do góry mankiety beżowego płaszcza i pstryknął palcami, jak magik budzący z transu seksowną asystentkę.
Wymieniłem z Opiekunką zaskoczone spojrzenia. Diana westchnęła, kręcąc ze zrezygnowaniem głową, w duchu zapewne biadoląc nad naszym nieszczęsnym losem. Skupiłem wzrok na Gabrielu, który stał sztywno z zamkniętymi oczami. Jego dorodne wargi drżały, jednak do moich uszu nie doleciał choćby pojedynczy wyraz. Z nisko pochylonym czołem i czarownymi lokami, zdawał się być rzeźbą spod dłuta Michała Anioła. Upłynęły dwie okrutnie długie minuty napiętego wyczekiwania, po czym zdarzył się prawdziwy cud. Dotąd uśpiony wiatr momentalnie zerwał się do galopu, porywając w swoje szpony czarną woalkę Diany. Zziębnięte trawy, stojące na sztorc, położyły się równo na szarej ziemi, oddając pokłon nadchodzącej istocie. Pomimo gęstych chmur, które sumiennie zasłaniały słońce, cały pagórek skąpała niezidentyfikowana jasność, jakby nieopodal wybuchła supernova. Zamknąłem oczy, pokonany przez monumentalny potok światła, a moim ciałem wstrząsnął nagły dreszcz, daleki i obcy, wyrwany z ludzkiego żywota. Przez ułamek sekundy kolana odmówiły mi posłuszeństwa, przypominając rozgotowaną żelatynę. I nagle wszystko ucichło, a złowrogi wrzask wiatru wciąż jeszcze tłukł pięściami o zmęczone bębenki. Otworzyłem oczy, drastycznie wypuszczając powietrze, by ponownie móc go nabrać w płuca, ledwie mijając groźbę zapowietrzenia. Przed nami stał wysoki na co najmniej dziesięć stóp anioł, emanujący nieskończonymi pokładami boskiej energii. Ubrany w długą, złotą szatę, opadającą swobodnie na ziemię, wyglądał dokładnie tak, jak posłańcy Jahwe przedstawiani na licznych mozaikach i obrazach. Kolosalne skrzydła o barwie płynnego miodu zakończone były imponującymi pawimi piórami, symbolizującymi wysoką pozycję i szlachetność. Mahoniowe włosy podtrzymywała kanarkowa przepaska, gdzieniegdzie przeplatająca się z drogimi kamieniami. Dumne, aczkolwiek proste i skromne rysy twarzy i oczy głębokie niczym bezkresne pola empireum, nakrapiane czystą zielenią patrzyły uważnie, badając nasze zszokowane oblicza. Ogarnęło mnie wielkie wzruszenie, bowiem jeszcze nigdy nie spotkałem równie ślicznej i cnotliwej istoty, wzburzającej serca, ponownie budzącej wysuszone łzy. Jedynie Gabriel stał z niezadowoloną miną rozczarowanego klienta, skarżącego się na nieświeży towar.
- Noż jak Pana Jedynego kocham, mogli przysłać kogoś mniej snobistycznego. – jęknął, przeczesując palcami włosy.
Anioł uśmiechnął się serdecznie, a ja ponownie dryfowałem po błogich oceanach zachwytu.
- Nie odpowiada Ci moje towarzystwo, Gabrielu? – spytał skrzydlaty delikatnym głosem.
- Ależ skąd, Rafael. – Moreau machnął lekceważąco ręką. – z dwojga złego lepszy książę niż jakiś niskorzędny fajtłapa.
Anioł zaszeleścił skrzydłami.
- Dlaczego mnie wezwałeś, synu nocy? – spytał cicho. – czyżbyś zapomniał o umowie zawartej między Tobą a mym bratem Michałem?
Gabriel teatralnym ruchem strzepnął z ramienia kurz. Jego twarz znów przypominała kamienną maskę i nawet obecność tak wspaniałej istoty jak Archanioł Rafał, nie robiła na nim wrażenia.
- Pamiętam o naszej umowie. – odpowiedział miękko – i zapewne wiesz, że mogę was wezwać tylko i wyłącznie w sprawie wagi międzyświetlnej. Widzisz, mój skrzydlaty przyjacielu, tak się składa, że ja właśnie w takiej sprawie pukam do waszych drzwi.
Rafael uniósł głowę, składając wypielęgnowane dłonie do modlitwy. Skupienie malowało na jego twarzy cierpliwość.
- Dobra, Rafael, tylko bez parogodzinnych modłów. – zawołał szybko Moreau – my, w przeciwieństwie do was, naprawdę mamy mało czasu.
- Mów, co leży Tobie na sercu. Żywię wielką nadzieję, że Twoje intencje są czysto podyktowane przez rozum, jeden z najwspanialszych darów, w które uzbroił nas Pan.
Złotowłosy wampir zerknął z ukosa na nas, ignorując bezdźwięczny apel Diany o ostrożność i moje dopominanie się o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji.
- Zakon Cierni, wasi ulubieńcy jeżeli chodzi o stukniętych sługusów Lucyfera, reaktywował się. – zaczął Gabriel – co gorsza mają oni bardziej ambitne plany niż poprzednio, a towarzyszy im pewien sprytny lizus waszego upadłego braciszka…
- Azazel… - wyszeptał Archanioł, a jego lico na moment dopadł skurcz obrzydzenia.
- Dokładnie, wasz kochany Azazel. Z tego co wiem, to namieszał sporo. Na przykład z jego pomocą Zwiadowcy, osobista gwardia Artemija, zrównali z ziemią najlepszy oddział naszej rodziny królewskiej. A to dopiero początek kłopotów, zapewniam Cię.
Rafał westchnął ze smutkiem, odgrywając niesprawiedliwą rolę pokutnika. Doszedłem do wniosku, że oddałbym własną duszę, aby ukoić rozpaloną ranę na sercu Anioła i podarować tym zielonym oczętom choćby odrobinę szczęścia.
- Hiobowe przynosisz wieści, krwawy dostojniku. – przemówił w końcu Rafael. –
Teraz potrafię wyjaśnić niespodziewane zniknięcie jednego z naszych oficerów. Doprawdy obrzydliwej zbrodni dopuścił się Azazel, porywając Amitiela.
- Wasz wojownik został pojmany? – wykrztusił Gabriel z nutką paniki w głosie.
- Jestem tego pewien. Nie stawił się w dowództwie, Michał stwierdził, że Amitiel znów nie podołał zadaniu i boi się wrócić do królestwa. Och, jak wielka pomyłka spowiła umysł mego odważnego brata, na naszą zgubę.
Moreau wciągnął ze świstem powietrze, wyłamując nerwowo palce. Poczułem jak Diana zbiera cały magazyn swojej charyzmy i zamierza w końcu przemówić. Po jej udręczonej minie wywnioskowałem, że jest jeszcze daleko w polu, co raczej było mało pocieszającym faktem.
- Czyli jesteście zmuszeni nam pomóc. – rzekł lekko podekscytowany Gabriel. – Bo widzisz, my także musimy odbić pewną osóbkę o nadzwyczajnym darze, która w najbliższym czasie może się stać szkodliwą bronią w łapach tego gadziny. Nawet wiem w jaki sposób…
- Nie kończ, Gabrielu! – zawołał nagle Archanioł donośnie, aż ponura góra zamruczała pod wpływem wibrowania słów Świetlistego. – doskonale wiesz, że nie mogę tego uczynić.
- Możesz, możesz. – parsknął arystokrata. – jesteś księciem i prócz uciążliwych obowiązków posiadasz również przywileje. Rozumiem, że to wbrew kodeksowi Michała, blabla, ale na litość Pańską, chcesz pogrążyć ten świat w totalnej ciemności? Zastanów się, przecież nie piśniemy ani słówka, prawda moi mili towarzysze? – mrugnął do nas porozumiewawczo.
Zamrugałem szybko obudzony z rozrzewniającego transu. Ostre kolory, które malowały przez te parę minut rzeczywistość wokół Archanioła Rafała zblakły, powracając do pierwotnych odcieni szarości. Z zażenowaniem stwierdziłem, że moje gardło przypomina Saharę, a umysł odmówił posłuszeństwa, pozwalając sensownym stwierdzeniom na tymczasowy urlop.
- Oczywiście Moreau, jeżeli wytłumaczysz nam to wszystko i przede wszystkim przedstawisz swojego niebiańskiego pocieszyciela. – powiedziała Diana, mało naturalnym tonem.
Świetlisty lustrował spojrzeniem spokojne oblicze Strażniczki, badając zapewne jej zamiary. Diana jednak nie odwróciła wzroku i śmiało patrzyła w bezdenną głębię zieleni jego oczu. Gabriel westchnął.
- Diano, proszę. Przecież zapewne słyszałaś o Archaniele Rafaelu, uzdrowicielu i patronie lekarzy. Właśnie przed nim stoisz. Rafael, to jest Diana, Zaprzysiężona Zakonu Róży, a ten dystyngowany młodzieniec – wskazał na mnie – to Jasper Whitlock, właśnie jego ukochaną staramy się bezskutecznie odbić. Jasper jest Amerykaninem, wiesz, to ten wiecznie zbuntowany lud, o którym tyle plotek krąży w zaświatach.
Twarz Rafaela przypominała upiornie piękną maskę, pod którą czai się jadowite oblicze bazyliszka. Kolejny raz moim ciałem wstrząsnął spazm, odbierając resztki krótkiego zauroczenia niebiańskim posłańcem.
- Mordercy. – syknął cicho Rafael, posyłając mi i Dianie ostre spojrzenie. – Pijawki, które odbierają to co do nich nie należy, fałszywi sędziowie, niegodni zasiąść u stóp Pana W Trójcy Jedynego.
Słowa wypowiedziane przez samego żołnierza Boga podziałały niczym tysiące sztyletów wbitych w ranne serce. Jakże niesprawiedliwe, lecz prawdziwe zdanie spłynęło z liliowych ust Anioła, kalając uczucia.
- Nie z własnej woli. – odpowiedziała zaczepnie Diana, gotowa za wszelką cenę bronić honoru. – Zapytaj swojego Pana, dlaczego tak okrutnie pokarał swoje dzieci, zsyłając na ziemię zarazę w postaci jadu wampirów?
Grzmot jaki rozległ się po przemowie Opiekunki, wstrząsnął okolicą w promieniu setek mil. Zasłoniłem uszy i padłem na kolana, nie potrafiąc powstrzymać tytanicznej eksplozji mocy. Wszystkie zmysły przestały działać, przechodząc chorą mutację w zabójczych wrogów organizmu. Przed oczami widziałem skaczące iskry i drapieżny taniec milionów barw, doprowadzający świadomość do psychozy. Z przerażeniem stwierdziłem, że język przywarł mi do podniebienia, a żołądek podskoczył do poziomu migdałków, zupełnie jak podczas ataku na bazę w południowej Karolinie. Jedyne czego pragnąłem w tamtej chwili, to spotkać niemą kostuchę i łkać o szybkie zgładzenie.
- Na rany Chrystusa! – ryknął Gabriel, próbując wstać z klęczek. – Rafałku uspokój się! Bo nas pozabijasz i sam staniesz się mordercą, co raczej nie przypadnie Michałowi do gustu!
- Jak śmiałaś… jak! – ryczał Archanioł, celując palcem w leżącą bezwładnie Dianę. – Potępiona istoto, zapewniam Cię, odpokutujesz!
Strażniczka wrzasnęła, gdy rozpędzony piorun uderzył zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy.
- Przestań do cholery! Zwariowałeś?! – skamlał arystokrata.
Nagle wszystko ucichło, spłynęło po umęczonej ziemi jak fala po odpływie. Leżałem zgięty w pół i dyszałem, nie otwierając oczu z bojaźni przed tym, co mogę ujrzeć. Diana żyła, skulona obok mnie, lecz twardo powstrzymała olbrzymią ochotę na wielogodzinne łkanie w nędzy i poniżeniu. Usłyszałem jak Gabriel wstaje otrzepując zamszowe palto, zmuszając ostatki wolnej woli do otwarcia jednego oka. Jak przez mgłę widziałem blade stopy Rafała, ubrane w złote sandały o skomplikowanych węzłach, których pozazdrościłby najbardziej doświadczony marynarz. Przez obolałą głowę przeleciała myśl w postaci wrednego Hermesa, obwieszczająca, że wyglądam dokładnie jak upadły anioł po strąceniu z Edenu.
- Na przyszłość trzymaj swoje nerwy na wodzy. – wybełkotał Złotowłosy słabym głosem. – to naprawdę było głupie i nie na miejscu.
- Mordercy. – syczał Rafael, całkiem jak obłąkany klecha z ambony.
- Mordercy? Ha! Ciekaw jestem jak przyjmiecie moją przeżartą jadem duszę w Dniu Sądu. – parsknął Gabriel. – jakbyś jeszcze nie zauważył, wszystkie wampiry to praktycznie zbrodniarze, taka nasza natura. Przestań się już boczyć. Och, gdyby mój poczciwy Stróż Santi to widział! Biedaczek natychmiast oddałby się w ręce Sprawiedliwych i zażądał niezwłocznie batów. A teraz, skoro już ochłonąłeś, może podrzucisz nas do trzeciej stacji, co? Myślę, że nasze grzechy raczej nie pobrudzą Twoich delikatnych rączek, w końcu jesteśmy w całości zbudowani z materii.
Moreau pomógł mi wstać i objął troskliwie Dianę, wciąż drżącą z powodu wybuchu złości Rafała. Na nasze nieszczęście, negatywne emocje wciąż pulsowały żywo nad Wysłannikiem Niebios, stwarzając upiorną aurę.
- A podobno wam nie wolno nienawidzić. – bąknął Moreau, doprowadzając do porządku rozwichrzone włosy Strażniczki. – Panie Jasper… słyszałeś kiedyś o skoku aniołów?
**
Ziemia zadrżała gdy potężny hebanowy rydwan wylądował na skamieniałej powierzchni. Pojazd zaprzęgany w szóstkę upiornie czarnych wierzchowców o pyskach ociekających pianą, mógłby uchodzić za spełnienie wszystkich nocnych koszmarów. Wysoka postać o szerokich barkach spięła wodze i zmusiła szalone konie do tymczasowego spoczynku.
Lucyfer, pan ciemności i władca Piekła, odrzucił kruczą grzywę, aby swoimi lazurowymi oczami ujrzeć wyniszczoną przez surowy klimat Syberię.
- Artemiju. – przemówił władczym tonem, zabijając ostatni bastion świętości w obrębie kilkunastu kilometrów. – mój wierny sługo, jakie to przynosisz wieści jedynemu sprawiedliwemu władcy?
Patriarcha, który rozpłaszczył się na ziemi, przypominając wypluty flak zadrżał, czując jak nieskończenie wszechmogąca duma i uniesienie bijące od Lucyfera, przygniatają jego wątłe ciało do ziemi. Parskanie opętanych ogierów nasilało się, monstrualne kopyta uderzały o lód w takt mefistofelicznej muzyki. Powiadają, że rumaki Księcia Ciemności nigdy nie słabną, nie odczuwają pragnienia, są wiecznie żywe i gotowe do szaleńczego wyścigu po najwyższy tron. Ich paszą jest ludzka nienawiść, a ich jedynym celem jest demoniczna gonitwa bez ustanku. Tylko sam Lucyfer potrafi zapanować nad tymi furiackimi stworzeniami, zmuszając je do stania w jednym miejscu. Artemij, który wcześniej przygotował przemowę, miał pustkę w głowie, jak młody i bojaźliwy komunista przed apelem wygłaszanym do setek tysięcy ludzi. Tylko śmierć czyhała za każdym kamieniem, gładząc kant aksamitnego płaszcza Lucyfera.
- Panie… - wychrypiał mnich. – znalazłem utalentowanego, tego, który posiada umiejętność wzywania… ICH. Jest po stronie Zakonu Róży, zna pradawną ścieżkę. Prócz tego, wojska Grangesa wyruszyły, zbliża się bitwa. – oblizał spierzchnięte wargi. – kryształowa róża jest w rękach mojego poddanego, a moja strażniczka odnalazła Pustelnika. Czekamy jeszcze na dotarcie gwardii z wróżką. Ach, Panie mój litościwy! Jest jeszcze coś!
Pan Ciemności stał spokojnie, patrząc na żałosny raport Artemija. Niegdyś piękne lico szpeciły liczne blizny, pamiątki po starciu z Michałem Archaniołem na polach Niebieskiego Jeruzalem. Walczył to wtedy o władzę nad miastem, według tradycji stworzonego na wzór idealnego kwadratu.
- Mów. – rozkazał.
- Ten utalentowany wezwał jednego z nich, potężnego Archanioła, który wspomoże Zakon Róży w walce przeciwko nam. Jego blask oślepił mnie na dobrych kilka chwil, jednak to był zasadniczy błąd tego Skrzydlatego. Ujrzałem jego twarz i poznałem imię, które nosi wraz z blaskiem swojej chwały.
- Któż to taki? – spytał Lucyfer, wciąż mając nikłą nadzieję, że Michał popełnił jeden strategiczny błąd i zszedł na ziemię w blasku Jasności.
- Rafael, Bóg Uzdrawiania. – odrzekł Patriarcha. – lecz Panie, mam dla Ciebie jeszcze jedną niespodziankę. Moi Zwiadowcy zdołali złapać jednego z ich oficerów. Posiada on dużą wiedzę i bogaty zasób informacji, może być pomocny.
Upadły Archanioł wygiął usta w brzydkim uśmiechu. ‘’Rafael, Bóg Uzdrawiania’’, pomyślał i z lubością przypomniał sobie delikatne, wręcz kruche oblicze ukochanego brata Michaela, którego otoczył nadzwyczajną opieką i miłością.
- Spisałeś się doskonale i zasłużyłeś na nagrodę, jednak wszystko w swoim czasie. – rzekł Lucyfer, przygotowując się do dalszej podróży. Czarne konie szarpnęły głowami, czując zew kolejnej pogoni. – zajmij się odpowiednio tym oficerem, pomoże Ci Azazel. Tylko nie zabijajcie go zbyt szybko, chcę byście go złamali. Niech wyszczeka wszystko co wie.
Po tych słowach szarpnął wodze, a złowrogi rydwan pomknął do przodu, pozostawiając leżącego Artemija daleko za sobą….


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)

Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Strona 1 z 1
Forum www.teamtwilight.fora.pl Strona Główna  ~  FF, czyli radosna twórczość własna

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu


 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach