Forum www.teamtwilight.fora.pl Strona Główna
Autor Wiadomość
<    FF, czyli radosna twórczość własna   ~   Miniaturki Sophie- [15.06.09]
Sophie
PostWysłany: Śro 21:24, 20 Maj 2009 
Nomad

Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


Umieszczam tutaj trzy moje miniaturki. Dwie pierwsze są moim debiutem jeśli chodzi o takiego rodzaju twórczość. Trzecie rozpoczyna serię Mrocznej Feniks, czyli zbiór miniaturek lekko ze sobą połączonych, osadzonych w takim samym świecie, jednak przedstawiających kompletnie inne sytuację.
Miłej lektury Wink

********************
Złote pola

Pierwsza miniaturka umieszczona w świecie Twilight. Napisana w pewien zimowy, aczkolwiek pogodny wieczór pachnący pieczonymi jabłkami. Mocno melancholijny i emocjonalny tekst.

Biegnij dzielny żołnierzu, przez kamienne doliny. Biegnij czarny rumaku, niech twoje kopyta ten ostatni raz uderzą o ziemię, rodzicielkę bólu i zła. Bądź wolny mój wierny towarzyszu, rozerwij kajdany potężnego mroku, unieś dumnie głowę wznosząc ku niebu pieśni dziewicze, dobrymi rękami zerwij kwiat życia, pijąc łagodny nektar namiętności. Zasiądź ze mną do wieczerzy, rozkoszujmy się ciszą pod firmamentem zbawienia. Przechyl kielich goryczy, wylewając na stół zapomnienia krwawą esencję nienawiści. Chcę poczuć, jak swoimi dłońmi dotykasz mego dzieła, prowadzonego przez niewierną siostrę inspirację. Pragnę ujrzeć twoje oczy przepełnione radością w ostatnich sekundach. Ona wychodzi tobie na spotkanie, biegnie przez złote pola śmiejąc się i podskakując. Jest taka jak wtedy, w pogodny wschód gwiazdy zarannej. Ubrana w białą suknię niewinności, trzyma w dłoniach bukiet lilii. Czujesz ich zapach, łagodnie balansujący między pradawną granicą. Stoję za twoimi plecami, odprowadziłam Cię aż do samych bram rajskiego ogrodu. Ona już tam czeka, piękniejsza niż kiedykolwiek, delikatniejsza od perłowych ust anioła, całujących podopiecznych w policzek na dobranoc. Twe czyny brzmieć będą echem w przyszłości, niosąc łagodne wspomnienia i prochy dziedzictwa. Złóż swój miecz u moich stóp. Miłość przekroczyła granicę i zatrzymała się o krok od nicości, tak blisko naszych serc.

Krzyknął padając na kolana, pośród milczących kwiatów, kołyszących się w rytm powiewu wiatru. Uśpiony wulkan, starannie zakamuflowany w zakamarkach jego martwego serca wybuchł, uwalniając lawę okrutnie barbarzyńskiego bólu. Czy to jest właśnie to? Tak wygląda śmierć duszy, która została na wieki potępiona? Pragnął odejść, nie pozostawiając żadnego testamentu. Puste słowa, wypisane na kawałku pergaminu to nic nieznaczący element ziemskiego bytu. On modlił się o najwspanialszy cud, żebrał żałośnie, leżąc na miękkiej trawie. Palcami miażdżył niewielkie kamyki, które miał pod ręką.
- Oddaj mi ją. – Szeptał – Proszę! Przywróć ją, okaż łaskę! Okaż litość ten jedyny raz!
Jęknął, dając upust wszystkim swoim żalom, skrywanym pod maską obojętności, jaką dane było mu nosić przez tyle lat. Potrzebował współczucia, chciał poczuć jak ktoś pochyla się nad nim i głaszcze po głowie. Dlaczego samotność nigdy tego nie okazuje? Zamknięty szczelnie w więzieniu, jakim jest życie, po raz pierwszy szczerze, bez ustanku wznosił modły. Utracił swoje szczęście na zawsze, zostało zabite w ciągu sekundy, pogrzebane obok truchła ludzkich radości. Nikt, ani nic nie było w stanie ukoić i zabliźnić krwawiących ran. Przed oczyma znów ujrzał, jak anioł spada w dół z niemym okrzykiem na ustach. Na twarzy wciąż gościła dziewczęca radość, która zastygła zawieszona na delikatnych rysach jego zbawienia.
Został sam na sam ze swoimi demonami, które z biczami beznadziejność krążyły wokół niego, niczym wygłodniałe lwy. Każdej nocy, od jej śmierci przychodził do porzuconego ogrodu nad brzegiem rzeki. Śnił na jawie, otulony wspomnieniami minionych lat, tak spokojnie dryfujących po bezkresnej pamięci. Za każdym razem widział ją, rzucającą kamyki do rzeki i badającą wodne kręgi. Kochała obserwować dzieci natury, perfekcyjnie wychowane, najwspanialsze dzieła, które rzeźbił czas. Odeszła, a wraz z nią jej niezłomna nadzieja i dobroć. To ona nauczyła go na nowo żyć, pokazała jak piękny potrafi być świat, gdy patrzy się na niego przez zasłony miłości. Udowodniła, że choć jesteśmy mali, nie koniecznie musimy być źli.
Zakończył pisać epilog i zatrzasnął grubą księgę po cichu, tak by nikt nie usłyszał. Podszedł do samotnej lilii, rosnącej cichutko w księżycowym kącie ogrodu. Zerwał ostrożnie kwiat, przykładając płatki do nozdrzy. Następnie powolnym marszem ruszył w stronę uśpionej rzeki, która sunęła beznamiętnie ku dobrze znanym sobie stroną. Kucnął i położył lilię na czarnej tafli wody. Kwiat przez kilka chwil stał w miejscu, po czym odpłynął ku horyzontowi, kreśląc za sobą drżącą linię. Ostatni hołdu ku czci utraconego piękna, gest zmęczonego dryfowaniem marynarza, którego serce umarło wraz z opuszczeniem desek pokładu. Dopełnił się los i zaczęła nowa podróż, ku wieczności, w stronę niegasnącej nigdy chwały.
Pożegnania istnieją po to, by móc cieszyć się powitaniem. Wiedział o tym on, spokojnie zamykając oczy, wiedziałam o tym ja pisząc te słowa, wiesz o tym ty, zbłąkany i strudzony życiem człowieku. Zarzuć na swoje plecy tobołek, dłonią obejmij drewniany kij, rusz obraną ścieżką, niewydeptaną przez licznych poprzedników, lecz twoją własną, nieodkrytą.
Szli razem przez złote pola, trzymając się za ręce i śmiejąc z wyrwanego ze świata żywych opowiadania. Ach, jak wspaniała jest ta kraina! Już nigdy nie zapomni tego wspaniałego uczucia, które nawiedziło go w tamtym momencie. Stał się wolny, naprawdę wolny.
Drogi przechodniu, zatrzymaj się przed jego grobem usłanym kwiatami. Pochyl głowę i ofiaruj modlitwę za jego duszę, za ich dusze, a potem odejdź, zapisując w pamięci tamto miejsce, gdzie czas zawisł i oddał pokłon ciszy.
Żałujemy naszych grzechów, ale... łatamy nasz własny los, i w sekrecie wspominam słabości, •w sekrecie, śmieje się.


*********************

Rubinowy Chrystus

Miniaturka krótka, lecz przesączona moją życiową filozofią. Coś dla osób z lekka znudzonych prostym i łatwym do przebycia życiem. Powstała dzięki przypływowi nagłej weny i chwilowego uniesienia.

Upić się można też i smutkiem, gdy jest mocny
Jak ciężkie, czarne wino... Błyska w nim, po nocy,
Smętne światło, jak gdyby gwiazd wtopionych roje...
Nie, Boże wielki, takich nie chcemy upojeń!
- ‘’Czarne Wino’’ Maria Pawlikowska- Jasnorzewska

Kochał zachody, bowiem zwiastowały one upadek jedynego wroga – dnia. Umiłował rześkie świty, które pozwalały mu uwierzyć w nadchodzący cud. Czekał, wypatrując białego gołębia na horyzoncie, a każdy najmniejszy zabobon kryjący się w czeluściach mętnej rzeczywistości, uważał za prywatne misterium. Dokąd zmierzał ów cień kapłana, wciąż dzierżący w marmurowej dłoni krucyfiks odbijający za dnia krwawe światło insolacji, a nocą książęcy blask przewodniczki północy? Hebanowa, naddarta sutanna zbroczona rubinową posoką, falowała łapiąc w cienkie włókna ulotny wicher. Serce choć martwe, biło własnym rytmem, szukało celu wciąż śpiewając psalmy ku chwale stworzyciela. Wplótł między smukłe palce drewniany różaniec, rozchylił wargi i wyszeptał kolejny raz: ‘’Zdrowaś Mario, łaski pełna…’’. Pił do ostatka, umierał, pościł, zmartwychwstawał. Był Chrystusem, jak każdy z nich, jak każdy z nas. Brakowało mu tylko tej cierniowej korony i zranionego boku, zapomniał poszukać włóczni…
Carlisle wciągnął powietrze, by móc delektować się w pełni ostatkami pogodnego dnia. Pachniało akacjami, a może to była młoda jabłonka, palonym drewnem i dzikimi różami. Nadciągało lato, śpiewały o tym wszystkie ptaki, plotkowały gotowe na susze drzewa, składające pokłony łagodnej wiośnie. Dzień zlewał się z zmierzchem, pozwalając ziemskim istotom podziwiać uroki fantazji bożej. Śmiertelnicy ignorowali to zacne zjawisko, zajęci powszednimi sprawami strefy profanum, zapatrzeni we własne ego, poszukując utraconych snów. Carlisle lubił obserwować miejski gwar, zaglądać w zakamarki wstydliwych słabości, badać umysły, analizować gesty. Był poetą, chociaż brakowało mu pióra i kawałka papieru, malarzem bez farb, aktorem posiadającym wiele masek, lecz nie potrafiącym odegrać poprawnie swojej roli. Zawsze improwizował, kurczowo trzymając nadzieję za eteryczną sukienkę. Siedząc na pagórku, mając za towarzysza wielce utalentowanego świerszcza, kolejny raz ukatrupiał przeszłość, jednocześnie blokując ponure rozmyślania o przyszłości. Zabarykadował się w ciasnej kuli odgrywającej rolę przelotnej teraźniejszości, klucz wyrzucił, pozwalając duszy trwać w błogim niebycie. Lecz demony powracały, ostrymi niczym sztylety pazurami drapały cienkie ścianki teraźniejszości. Cuchnące oddechy niemal wprawiły powietrze w drganie, zakłócając lichą harmonię. Był aniołem bez skrzydeł, demonem pozbawionym morderczych zapędów, kochankiem ciszy, śmiertelnym wrogiem umyślnej krzywdy.
Przeczesał lodowatymi palcami złotą czuprynę, westchnął nie planując tego. W idealnie poukładanym życiu brakowało mało przemyślanych zachowań, to go zabijało. Wyrwał kępkę trawy i po raz kolejny westchnął. Czy to nie ironia? Wzdychał, gdy jakiś wyjątkowo upierdliwy dylemat wiercił dziurę w granitowym sercu, a przygnębienie znów udawało nadąsanego gościa. Uratował życie wielu śmiertelnikom, tylko po to, aby zatrzymać chwilowo natrętną kostuchę. Zawsze przychodziła za szybko, nigdy nie w porę zaciskała oślizgłe szpony na strunie egzystencji. Carlisle musiał porządnie zagrać na jej nerwach, skoro sam wygrywał z ponurą kosą i jeszcze blokował przejście do cudzego organizmu. ‘’Napiłbym się wina’’ pomyślał i zachichotał, kręcąc głową. Wczoraj miał ochotę na cappuccino z bitą śmietaną, tydzień temu rozmyślał o bursztynowym trunku, przebywając w pobliżu nadmorskiej knajpki. Nosił miano nocnego łowcy, pijawki, krwiopijcy; niesprawiedliwie. Pragnął się upić, być jak ci wiecznie weseli marynarze z krzaczastymi wąsami, albo dżentelmeni wznoszący setny toast za demokrację. Pijany był miłością do padołu łez, wznosił toast ku sprawiedliwości i solidarności serc… I wtedy ją zobaczył, spadającego skowronka bez skrzydełek. Piękna jak Juno, samotna gwiazda oderwana od konstelacji. ‘’Potrzebuję donny’’ pomyślał i trzymając trwogę za rękę popędził w stronę miejsca upadku jutrzenki. Słońce zaszło, nadeszła noc… Był Chrystusem, zgubił po drodze krzyż.

*********************************

Seria Mrocznej Feniks- Jasper

Pierwsza miniaturka z serii. W niej poznajemy kilmat następnych miniatur i przyszłość oglądana moimi oczami wyobraźni. Powstała dzięki globlanemu ociepleniu, mogile bezimiennego bohatera i totalnemu, materialistycznemu zespuciu.

Wieczorny deszcz przyniósł ukojenie, niosąc ze sobą kolejną dawkę żmudnej nadziei. Poczciwe słońce od ładnych paru tygodni nie gościło na firmamencie, skryte i cierpliwie czekające za grubą warstwą toksycznych chmur. Cuchnące opary unosiły się leniwie w powietrzu, bez celu trwały w sztucznym skupieniu niczym zbłąkane dusze w szeolu. Wszystko śmierdziało śmiercią, nawet starannie pielęgnowane kwiaty balkonowe i równo przystrzyżone trawniki, a w kamiennych murach zionęły hebanowe dziury, podobne do przeklętych wrót otchłani. Ludzie poruszali się po omacku, przywodząc na myśl zagubionych ślepców. Posiadali oczy, jednak nie widzieli, a może zwyczajnie starali się nie dostrzec tragicznego absurdu, jaki zapanował w ich idealnie uporządkowanym świecie. Kobiety ubrane w takie same siwe płaszcze, pozbawione kokieteryjnych uśmieszków na znękanych twarzach, sunęły po ulicach niczym cienie. Schorowane, o matowych włosach i pożółkłej skórze wdychały trujące opary krztusząc się i kaszląc. Zamglone zwierciadła duszy, pozbawione wyrazu i ikry pozostawały obojętne na jakiekolwiek bodźce wysyłane przez otoczenie. Nie lepiej było z mężczyznami. Chudzi, wynędzniali, pozostawili dumę i honor daleko za sobą, poza barierą wspomnień i czasu. Sumienie bowiem milczało, udając, że zostało wymazane razem z przybyciem apokaliptycznych dni. Nikt nie rozmawiał o latach minionych, upływających pod znakiem dobrobytu przed wybuchem wojny. Przeszłość przestała mieć znaczenie, ustępując swoje miejsce drakońskiej teraźniejszości. Przyszłość również odgrywała rolę tematu tabu, wstydliwie upychanego po znienawidzonych sąsiadach, lub bezbronnych włóczęgach, których z dnia na dzień przybywało. Najodważniejsi z ponurej masy robotniczej powiadali między sobą: „Kara boska”. Przy zaistniałej sytuacji było to najłagodniejsze określenie gigantycznej pokuty, która spadła na ludzkość w mało odpowiednim momencie. Będąc u szczytu władzy, pokonani przez mizernego pachołka, jakim była zdradliwa pycha.
Jasper westchnął i szczelniej otulił się eleganckim płaszczem. Nienagannie uczesane włosy w kolorze dojrzałych łanów zbóż, opadały na kredowe czoło. Głęboko osadzone, miodowe oczy wampira obserwowały krople deszczu z wygórowaną uwagą. Od pewnego czasu, zaczął kierować swoje zainteresowania w zasadniczo powszednie tory, jednak rozmyślanie o zjawiskach przyrodniczych od zawsze przynosiło mu wyczekiwaną ulgę. Patrząc codziennie na swoje odbicie w lustrze, Jasper doszedł do wniosku, że brakuje mu tylko olbrzymich, śnieżnobiałych skrzydeł aby w pełni stać się poczciwym aniołem. Choć serce posiadał skalane grzechem mordu, a umysł wirował wokół iście diabelskich planów, z całą powagą uznał swoją osobę za mitologicznego posłańca niebios. Z natury morderca, w środku potulny baranek rozdający wokół cukierki szczęścia to doprawdy wybuchowa mieszanka. Najlepszy pomysł na życie to improwizowanie, tą złotą sentencję zawsze miał w pogotowiu, tak na wszelki wypadek, gdyby przyszło mu rozszarpać gardło niewinnego człowieka. Walka z naturą z góry jest skazana na klęskę, lecz kapitulacja nie wchodzi w grę. Grunt to dobra zabawa i posiadanie magicznego proszku, który zetrze każdą plugawą plamę z rąk.
Blaszany zegar, oddzielający dzielnicę przemysłową od mieszkalnej ogłosił wszem i wobec, że wybiła dziewiąta. Pomimo tego, że panowało kalendarzowe lato, pogoda w każdym calu odpowiadała raczej porze późnej jesieni. To także uległo zmianie po wojnie: klimat zwariował i zaczął płatać przykre figle, zmieniając czerwiec w pesymistyczny listopad. Jasper ruszył żwawym krokiem w stronę centrum, wytężając słuch. Robił to co wieczór, wyłapywał najnowsze plotki, sprawdzał repertuary tajemnych spotkań buntowników, prowadził prywatną statystykę dotyczącą zgonów na skutek zatrucia wydzielinami z kanałów. Posiadał kalendarzyk w głowie, pozwalała mu na to świetna pamięć i refleks godny każdego wampira. Tamtego wieczora ulice milczały i Złotowłosy wiedział, że cisza nie wróży niczego dobrego. Obywatele chyba przeczuwali nadchodzące zmiany, które już szykował usadowiony wygodnie za biurkiem nowy imperator: miłościwie nam panujący inkwizytor, źródło mądrości, cnót i dobra. Mózg opozycji, szef wszystkich partii, ojciec wspólnego narodu, nowy bóg i kreator. Mówiąc krótko zabójczo przystojny gnojek w szytym na miarę garniturku, z olśniewająco białymi zębami i intelektem, którego pozazdrościliby mu najwybitniejsi filozofowie. Przez jednych nazywany wybawicielem, przez innych pomiotem wszystkiego co anty, ale w najbardziej obytych i walecznych kręgach: antychrystem. Jasper pomimo braku wiary w jakiekolwiek bóstwo, z każdym dniem dochodził do wniosku, że miano antychrysta perfekcyjnie pasuje do imperatora. Wystarczy tylko zerknąć na zabite dechami kościoły, zniszczone kaplice, zdewastowane krzyże i pomniki świętych. Jaki władca o zdrowych zmysłach rozkazuje eliminować seminaria i palić Biblię? Chyba tylko prawdziwy syn Szatana.
Pomimo nadejścia krytycznych lat, ulubionym i najpopularniejszym miejscem spotkań pozostały knajpki i przydrożne jadłodajnie. Nic tak nie poprawiało humoru jak szklanka porządnego trunku po okrutnie ciężkim dniu. Mała namiastka dawnych przyzwyczajeń zdołała się prześliznąć przez żelazną barierę, którą postawił imperator. W cichym koncie taniej kawiarenki, serwującej kawę z automatów i ciasteczka rodem ze styropianowych makiet, swoje miejsce znalazł również Jasper. Pogrążony w lekturze kartonowej ulotki, reklamującej usługi matrymonialne, czekał, starając się nie wdychać aromatu mętnej, szarej kawy. Napięci rosło, a niecierpliwość upominała się mało taktownie o swoją rolę, zbrojąc wampira w jeszcze gorsze samopoczucie. On nigdy się nie spóźniał, czasomierz miał na stałe wbudowany w umysł, a zdanie raportu uważał za swój święty obowiązek. Złotowłosy zmiażdżył ulotkę w dłoni, wypatrując przyjaciela. Drzwi kawiarenki pozostawały jednak w pierwotnej pozycji, zamknięte, oddzielając spokojną przystań od chłodnych ramion zmierzchu. Kasandryczne myśli zaczęły bombardować na co dzień spokojną świadomość Jaspera, krusząc i niszcząc emocjonalną twierdzę. Zacisnął zęby, powstrzymując potok napływającego jadu i tym samym zmuszając się do połknięcia paskudnej wydzieliny. ‘’Do cholery, gdzie jesteś?” syczał w myślach, tym samym dolewając oliwy do ognia paniki. Spojrzał na bogaty zegarek, zdobiący oszpecony bliznami nadgarstek. Piętnaście po dziewiątej, kwadrans spóźnienia. Stanowczo za dużo. Może powinien opuścić kawiarnię i wyruszyć na poszukiwania? Ale dokąd się udać? On zawsze był niczym ulotne wspomnienie, duch, zjawa uciekająca przed pierwszymi promieniami słońca. Nie ufał nikomu, nawet Złotowłosemu, a może i własnej lisiej naturze. Posiadał zapach trudny do zlokalizowania, co pomagało mu w oszukiwaniu i wprowadzaniu w pole licznych tropicieli, którzy z utęsknieniem marzyli o schwyceniu rybki w sieć. Jasper wygładził rękaw beżowej marynarki i ostatkiem sił zignorował cudowny zapach karmazynowych loków kelnerki, balansującej między chaotycznie poustawianymi stolikami. Lokal ‘’Tęcza” miał swój specyficzny klimacik, który wydawał się krainą bajek i sennym majakiem pośród szaroburych betonowych piekiełek. Ściany o kobaltowej barwie, wiśniowy parkiet zawsze starannie wypolerowany, miła i wszechstronna obsługa, z którą można pogawędzić na każdy temat, poczynając od pogody a kończąc na politycznych wywodach. W końcu ‘’Tęcza’’ stała się optymalnym miejscem dla niespełnionych życiowo artystów i filozofów, którzy szukali ukojenia w spokojnych ramionach alkoholowego zapomnienia. Jedynie jadło i kawa wręcz błagały o usunięcie siebie z dziennego menu, jednakże z powodu toksyn, trudno ugotować naprawdę smaczne i bezpieczne jedzenie. Do wszystkiego trzeba było dodawać odpowiednich preparatów, które uniemożliwiały zmutowanym bakteriom masowego ataku na walory żywnościowe. Ludziom zabrano kolejną przyjemność, zamykając ich w trumnie nieustępliwej traumy: smakowe posiłki.
Drzwi skrzypnęły od niechcenia, wpuszczając do środka chłodny powiew miejskiego wiatru. Momentalnie powietrze w kawiarence zadrżało, atakowane zgniłą wonią oparów. Kelnerka o karmazynowych lokach zmarszczyła zadarty nosek i czmychnęła na zaplecze, w poszukiwaniu odświeżacza eliminującego przykre zapachy. Jasper podniósł wzrok i z ulgą rozpoznał przyjaciela, który próbował złożyć powyginaną na wszystkie strony parasolkę. Ognista czupryna zasłoniła większą część twarzy nowoprzybyłego wampira, uniemożliwiając ciekawym bywalcom zidentyfikowanie kolejnego klienta. Po niezwykle przejmujących sekundach, płynących o wiele za wolno, rudowłosy ruszył powoli w stronę stolika kompana. Usiadł cicho, prawie bezdźwięcznie, odgarniając skrzący się potok kosmyków i tym samym odsłaniając migdałowe oczy o barwie dojrzałego wina.
- Nareszcie, Gabrielu. – wyszeptał Jasper, dziękując losowi za przychylność i opiekę nad przyjacielem.- co Cię zatrzymało?
Gabriel, krwiopijca o zabójczych obyczajach i duszy wiecznego romantyka wykrzywił usta w brzydkim uśmieszku. Złotowłosemu zawsze się wydawało, że Gabriel został zrodzony z anielicy, którą zapłodnił demon. Zabawna teoria, o której wiedział tylko on sam.
- Chłopie, burdel wokół, smród i melina. – wysyczał rudowłosy. – takiego bagna od dawna nie spotkałem, w zasadzie od zakończenia wojny i podpisania tego idiotycznego paktu. Wszyscy teraz mamy równo przesrane, ot co.
- Miły wstęp do raportu, jak mniemam. – skomentował wyczerpującą wypowiedź przyjaciela. – mów po kolei i od początku. Rany! Nawet polowanie już nie pomaga zlikwidować Twoich rozterek.
Kelnerka wyłoniła się z ciemnych czeluści zaplecza i zaatakowała najbliższą przestrzeń nowiutkim odświeżaczem. Ostry zapach leśnych gałązek przybrał formę lekkiej chmurki, zawieszonej nad głowami znużonych śmiertelnych i dwójki strzyg.
- Nie wiem jak, nie mam pojęcia jakim sposobem i teraz najmniej mnie to obchodzi, ale Willsonshing dowiedział się o nas. Odkrył tajemnicę naszego gatunku. To koniec sekretów na boczku i życia w luksusie.
Sens słów wypowiedzianych przez Gabriela, dotarł do Jaspera dopiero po dłuższej złowrogiej chwili milczenia. Nagle szczelna bańka otaczająca na ogół spokojną aurę wampira pękła, rozpadając się na tysiące odłamków kaleczących jaźnie. Wszystko jakby ucichło, oddając pokłon tej dramatycznej chwili, przypominającej raczej mało smaczny żart wyrwany z sztuk Szekspira.
- Co ty bredzisz, Gabrysiu? – wybełkotał Złotowłosy, a jego własny głos zdawał się być obcy i metaliczny.- to niemożliwe, musiałeś złapać fałszywy ślad. To zapewne sprawka tropicieli, oni zawsze…
- Uwierz mi Jasperku, że BARDZO dokładnie zbadałem zaistniały dylemat! Ależ co ja mówię! Dylemat? Raczej początek pieprzonej apokalipsy. Wyobrażasz sobie panikę, która wybuchnie wraz z nadejściem informacji o nas? Co powiedzą ludzie, gdy do ich śmiesznie prymitywnych świadomości dojdzie fakt, że od tysięcy lat są przekąskami dla potworów godnych najniższego kręgu piekła? Nawet nie ma co się łudzić, że Willsonshing przemilczy i zignoruje obecność wampirów na tym padole. Przecież doskonale wiesz, jaki z niego sukinsyn i kosiarz.
- Nadal pozostaje człowiekiem. – wtrącił Jasper, bardziej opanowanym tonem. – wystarczy skręcić mu kark.
Gabriel pokręcił smętnie głową. Ognista czupryna zafalowała, przywodząc na myśl potok szalonych iskier. Szkarłatne oczy wrzały, odzwierciedlając obecny stan ducha szpiega.
- Gdyby było to takie proste, ta gnida już dawno leżałaby trzy metry pod ziemią. To nie jest zwykły człowiek, to istny demon w owczej skórze. Siedzę pod jego biurkiem ładnych kilka miesięcy i zdążyłem poznać parę pikantnych epizodów z jego krótkiego żywota. Wiesz doskonale, że została mu przypięta łatka antychrysta…
- Chyba nie sądzisz, że nasz nowy imperator jest bękartem Diabła. – zakpił Złotowłosy, wyraźnie próbując rozładować atmosferę. – To tylko brednie i legendy, przekazywane z pokolenia na pokolenie, aby ostrzec wierzących przed niebezpieczeństwami. Gabrielu, on jest człowiekiem! W jego żyłach płynie krew, ale na pewno nie pochodząca z szatańskiego rodu. Litości.
Gabriel zacisnął szczęki, wyraźnie podirytowany lekceważącym podejściem kumpla do sprawy. Kelnerka znów płynęła między stolikami, zerkając od czasu do czasu na dwójkę krwiopijców usadowionych w kącie sali.
- W każdej legendzie jest ziarenko prawdy, Jasper . – mruknął, gniotąc w smukłych palcach kant pomarańczowej serwetki. – Jedno jest pewne; jeżeli nie zaczniemy natychmiast działać to ziemię pogrąży jeszcze większy chaos, a co za tym idzie, śmierć. Nie tylko śmiertelnych, także naszych braci. To tylko kwestia czasu, który zaskakująco szybko przecieka między palcami. Nie przypuszczałem, że doczekam takich dni.
Jasper przymknął powieki i pozwolił lodowatej trwodze spłynąć powoli po marmurowym ciele. Przed oczyma stanęła mu śliczna, choć zakłamana twarz Rosalie, na której ból malował szpetny grymas. Gdziekolwiek teraz była, zapewne odpoczywała wpatrzona we własne odbicie, niczym romantyk w wyjątkowo piękny obraz. Czy musiała zginąć w tak mało humanitarny sposób, odizolowana od rodziny i przyjaciół? Skonała w samotności, pośród marnych strzępków nadziei. Wojna pochłonęła także i ją, lepkimi mackami wyrywając magiczne źródło egzystencji.
- Wiesz co u Alice? – zapytał szybko, pragnąc wiedzieć czy ukochana jest bezpieczna. Prawie o niej zapomniał, pogrążony w mętnych głębinach podświadomości.
Gabriel wzruszył ramionami.
- W porządku. Ona i reszta Twojej rodziny są bezpieczni i korzystają z danej im wolności. Dzięki wyjątkowemu darowi Isabelli, nie grozi im praktycznie żadne niebezpieczeństwo.
Hale wypuścił powietrze z martwych płuc. Łagodne wspomnienie drobnej postury Alice spłynęło harmonijnie na zmęczony umysł, pozwalając przez ułamek sekundy trwać w błogiej nieświadomości. Ile by dał za cofnięcie czasu i naprawienie makabrycznych alternatyw. Poczuł, jak wzbiera się w nim antagonistyczny sztorm rozpaczy. Ubolewał i każdego dnia opłakiwał utracone jutrzenki, mając nadzieję, że suchymi łzami poruszy czarne serce wszechświata i znów odzyska to co dane było mu stracić. Odszedł, pozostawiając rodzinę na usługach kapryśnego fatum, bowiem słyszał donośne wołanie patriotyzmu, upominające się o swoją nadrzędną rolę. Liczył doby od opuszczenia jej i siedząc w przytulnej kawiarence, zawieszony między tym co słuszne, a tym co wygodne wypowiedział szeptem złowieszczą liczbę:
- Dwanaście tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt dwa.
Jego słowa zatrzymały się na moment w próżni czasu, po czym opadły i stały się przeszłością, kolejną kartą księgi nauczycielki życia.
Gabriel chrząknął znacząco, tym samym sprowadzając Jaspera do katońskiej teraźniejszości. Rubinowe oczy wampira płonęły, a przystojna twarz przywodziła na myśl kamienną maskę, pod którą tylko nieliczni mają odwagę zajrzeć.
- Volturi wiedzą? – spytał Złotowłosy, ignorując stoickie oblicze przyjaciela.
- Naturalnie. Przez cały czas towarzyszyła mi ta mała ździra Lia. Chodziła za mną niczym cień, doprawdy Aro mógłby dobierać bardziej dyskretny personel. Gdy tylko ta informacja dobiegła moich uszu, Lia przechwyciła ją i pomknęła zanieść swoim panom. Muszę przyznać, że świetnie wykorzystuje swój nader uciążliwy dar. W najbliższej przyszłości Volturi zapewne zaczną negocjować z Willsonshingiem, albo zorganizują precyzyjny zamach na jego życie. Znając temperament Ara i mordercze zapędy Kajusza, sądzę, że wybiorą raczej tą drugą opcję. My tymczasem przygotujmy podziemie do walki. Z ciężkim sercem stwierdzam, że technika już dawno wygrała wyścig z naszymi umiejętnościami. Wystarczy zerknąć na skutki broni masowego rażenia. Alexander, mój kompan z wojska miał pecha i znalazł się w zasięgu fali uderzeniowej jednej z bomb. Pozostał po nim tylko marny cień na murze i para skórzanych butów.
Podły nastrój rozrastał się, aż w końcu zaczął przypominać nabrzmiały gruczoł, po brzegi wypełniony ropną wydzieliną jaką był lęk. Za oknem wciąż padał deszcz, zamieniając ulicę w zatrute potoki. Anioły płaczą nad marnym przeznaczeniem ziemskich istot, wznosząc pieśni błagalne do Pana Jedynego. Armageddon już puka do zdewastowanych, człowieczych bram, rozpraszając resztki ufności w Opaczność. Mówiono, że trzecia wojna będzie ostatnią, lecz zapomniano o najważniejszym epizodzie: walce Boga z Szatanem o dusze.
Ogłuszający ryk syreny, uderzył z prędkością światła w uśpione miasto. Kelnerka wrzasnęła i dała nura pod bar, zasłaniając głowę rękami. Klienci, na ogół zaspani i znudzeni, zerwali się z krzeseł niczym rój pszczół gotujących się do ataku. Wycie ostrzegawczego alarmu wypełniało każdy centymetr sześcienny metropolis, budząc brutalnie wszystkie żywe stworzenia w obrębie dwóch mil. Jasper i Gabriel wymienili zaskoczone spojrzenia, upychając głęboko strach pod dywan zapomnienia. Złotowłosy wyjrzał przez okno, szukając nadchodzącego wojska lub nadlatujących samolotów, jednak posępne skrzyżowanie między dzielnicą przemysłową, a mieszkalną pozostało puste.
- Co do… - zaczął Gabriel, jednak nie skończył.
Gruba, przezroczysta i starannie umyta szyba pękła, posyłając w przestrzeń zabójczo ostre odłamki. Śmiertelni krzyknęli jak jeden mąż i upadli na posadzkę w desperackim geście oznaczającym natychmiastową kapitulację. Cuchnący aromat, towarzyszący wieczornej porze wpadł gwałtownie do środka, zniewalając zmysły, kalecząc nozdrza i mącąc dzikie umysły. Rudowłosy otworzył szeroko oczy, z których można było wyczytać straszliwą agonię. Z jego bladych ust wypadł demoniczny wrzask, mieszający się z makabrycznym wyciem syreny. Wampir uniósł się kilkanaście cali nad podłogą i zawisł w powietrzu, niczym teatralna kukła na niewidzialnych żyłkach. Włosy przybrały barwę rozpalonej do granic możliwości miedzi, przypominając upiorne skrzydła czarta. Cała ta scena trwała zaledwie sekundę, nie dłużej niż dźwięczenie pojedynczego słowa. Następnie Gabriel upadł z głuchym łoskotem na wiśniowy parkiet. Czupryna zmatowiała i jakby straciła objętość, usta nadal pozostały wygięte w desperackim akcie wzywania pomocy. Szkarłatne oczy zaszły mgłą i zgasły, a czarne źrenice, głębokie niczym kosmos przedstawiały ulotną pustkę. Jasper z niedowierzaniem i dziwnym spokojem patrzył na drobną igiełkę, wystającą z szyi przyjaciela i stwierdził apatycznie, że poraz pierwszy widzi zmarłego wampira w jednym kawałku…


Post został pochwalony 1 raz

Ostatnio zmieniony przez Sophie dnia Pon 21:51, 15 Cze 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alexandra
PostWysłany: Śro 21:46, 20 Maj 2009 
Nomad

Dołączył: 18 Maj 2009
Posty: 45
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Kraina Samotności


......... zatkało mnie z wrażenia... tyle powiem i chylę czoła

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Alex
PostWysłany: Wto 20:25, 09 Cze 2009 
Cullen

Dołączył: 24 Maj 2009
Posty: 339
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/4


Złote pola. ryczałam jak bóbr jak to czytałam na TS teraz również
najbardziej głęboka miniaturka jaką czytałam
nie mam pojęcia co napisać zatkało mnie po raz kolejny
pozostaje mi życzyć WENY
i pogratulować
jestem pod ogromnym wrażeniem


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sophie
PostWysłany: Pon 21:44, 15 Cze 2009 
Nomad

Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


Przedstawiam kolejną miniaturkę, która powstała o trzeciej w nocy, pod wpływem oglądania prawdziwie szatańskich głupot. Jest dosyć inna i odbiega od tematów pozostałych... taki mały czarny humor.
Edward jest tu człowiekiem. Carlisle i Jasper są wampirami, ale bardziej ludzkimi.

Miłej lektury Very Happy

******************

''Plan Złotowłosego''

Jasper Hale nie znosił niepewności. Tak naprawdę nie znosił wielu rzeczy: głupoty, oficjalnych audiencji, braku fajek, chamstwa i góralskiej muzyki. Niepewność jednak plasowała się na samym szczycie tejże listy, szczególnie zaś wysoko znalazł się pewien konkretny typ niepewności – gra w podchody. Krążenie wokół jakiejś osoby, bez przekonania co do jej intencji, było zwyczajnie irytujące, a przez to nie warte zachodu. Jednak konieczność oglądania własnego przyjaciela uprawiającego ten rodzaj wojny partyzanckiej była dla Jaspera ponad siły. Szczególnie, że owa wojna ciągnęła się od Jasność wie jak dawna. Poza tym obiekt nieudolnych ataków również musiał znajdować się w obrębie znajomości wampira. Niestety…
O ile życie byłoby prostsze bez niepewności. O ile łatwiej by było, gdyby arystokraci posłali do wszystkich diabłów idiotyczne, nieistniejące zasady wyznaczające granice w kontaktach towarzyskich i wzięli przykład z ludzi. Przecież ich historia mogła dostarczyć wielu pozornie niemożliwych rozwiązań na najbardziej nawet zawiłe problemy. W końcu jeszcze nie tak dawno po prostu ciągnął jeden drugiego w krzaki i nie było mowy o żadnych podchodach. Fakt, że teraz zebrało im się na moralność, ale kiedyś… To dopiero były czasy, pomyślał z nostalgią Złotowłosy. A skoro dobre metody to te sprawdzone, czemu by nie odwołać się do „tradycji”? Nie po raz pierwszy z resztą – bo czy struktura funkcjonowania Rodu nie była aby głęboko zakorzeniona w tradycji?
Z tych właśnie powodów w głowie wiekowego i doświadczonego Krwiopijcy narodził się plan. Umiejętności wyniesione z setek stoczonych bitew doradziły szybki atak, zmysł taktyczny podpowiedział strategię, wrodzony brak romantyzmu szczerzył się z aprobatą na nowopowstały scenariusz, poczucie humoru dodało jeszcze miejsce – a niedawno odkryta żyłka dziennikarska pomogła wszystko zgrabnie połączyć. Tym sposobem zdołał umieścić dwie bliskie mu, a jeszcze bliższe sobie, osoby dokładnie tam, gdzie chciał, i teraz mógł spokojnie siedzieć, palić, sączyć wino i czekać na szczęśliwe zakończenie.
- No i jak? – Dobiegło go pytanie. Stojący przed nim Carlisle miał niepewny wyraz twarzy.
Jasper wyszczerzył się, prezentując nieskończone wręcz pokłady pewności siebie, i dwa rzędy białych zębów.
- A jak ci się wydaje? – Powiedział, wskazując puste krzesło obok siebie. – Idealnie.
- I nie zorientowali się? – Pytał dalej doktor Skalpel. Usiadł obok Jaspera, dziwnie sceptyczny. – Żaden nie zgadł, co planujesz?
Hale parsknął. Wtajemniczenie Ojca w szczegóły planu nie było chyba najmądrzejszym pomysłem. Tytularny hrabia, wbrew swojej porywczej naturze, nie był przekonany do genialnego pomysłu przyjaciela. Stwierdził jedynie, że w sumie można spróbować, dlaczego nie, ale on ze swojej strony niczego nie obiecuje – i dobrze, że nie obiecywał, stwierdził ostatecznie Jasper, bo koniec końców, do niczego się nie przydał.
- Oczywiście, że nie – odparł, podsuwając mu paczkę papierosów. – Chcesz? Prawdziwe, ludzkie. Ale czort wie, co w nich jest.
Cullen wzruszył Ramonami, sięgając po papierosa. W końcu raz się żyje. A że długo, to inna sprawa.

* * *

Jacob jęknął, pocierając tył głowy. Skrzywił się, wyczuwając pod palcami guza. Chyba ktoś zaszedł go od tyłu ogłuszył. Świetnie, pomyślał, otwierając oczy – tylko po to, by zobaczyć ciemność. Zamrugał. Więc wrzucili go do jakiejś ciemnicy. Fantastycznie.
Poruszył się, chcąc zbadać otocznie. Z ulgą odkrył, że nie został skrępowany. Sięgnął w jedna stronę, potem w drugą. Natknął się na jakieś worki. Wyciągnął przed siebie nogi i kopnął w - jak założył po dźwięku - kubeł. Ściągnął brwi w zastanowieniu. Co to właściwie za miejsce?
„Komuś zebrało się na żarty?”, pomyślał, ze złością. Wiedział dobrze, że informacja o porwaniu alfy wstrząśnie Sforą, tym bardziej próbował przekonać siebie, że padł ofiarą jedynie idiotycznego wybryku; bez rezultatu. Sfrustrowany uderzył pięścią w najbliższy worek – i doznał potężnego szoku, gdy ten jęknął. W dodatku dziwnie znajomym głosem.
- Ed…Edward?

* * *

- Zaraz, czyli zorganizowałeś całą akcję u Edwarda?
Carlisle pocierał podbródek, jakby rozważał problem najwyższej wagi. Jasper wyszczerzył zęby.
- Dokładnie. Ale umówiłem się tylko z Jacobem. Nasz psiak miał, jak to się mówi, niespodziankę.
Wziął butelkę i pociągnął siarczysty łyk trunku, który w myślach określał mianem „napoju bogów”. Doktor zaś nazywał go po prostu żurem.
- Zaskoczyłeś Jacob’a od tak, bez zapowiedzi? – Spytał z powątpiewaniem.
- Dokładnie.
- W jego własnym domu?
- W garażu.
Hrabia otworzył szeroko oczy.
- Ale jak tam wlazłeś, na Boga?
Uśmiech Złotowłosego stał się drapieżny.
- Nie doceniasz potęgi glanów, ojcze!

* * *

Edward Cullen kaszlał jak suchotnik. Dochodził do siebie po brutalnym odzyskaniu przytomności – i rozmasowywał obolały pośladek. Lewy prosty Black’a stanowił, bez wątpienia, skuteczną broń.
Ciasne, ciemne pomieszczenie, w którym się obudził, po bliższych oględzinach okazało się jego własnym schowkiem. Tym bardziej zaskakująca była obecność Indianina, bo o ile wiedział, Jacob nie miał w zwyczaju penetrować kanciap w domach przyjaciół. Chyba, że zdecydował się na nowe hobby… Inną z kolei kwestią pozostawał jego pobyt w schowku, wszak nie przypominał sobie, by planował czegoś w im szukać.
Ściągnął brwi w zastanowieniu. Pamiętał, że zszedł rano do pracowni, z zamiarem kontynuowania badań nad miksturą porostu włosów na piersiach. Dziwnym trafem, wszystkie zapiski z ostatniego razu tajemniczy sposób zniknęły, dlatego też całe przedpołudnie poświęcił na wywracanie laboratorium do góry nogami. A potem obudził się z głową między workami, wystawiony na ewentualne ciosy potencjalnego towarzysza niedoli, którym z niewyjaśnionych przyczyn okazał się Jacob.
Odchrząknął.
- Jake – zaczął nakazującym tonem. – Co ty tutaj robisz?
- Mógłbym spytać o to samo – odburknął Wilkołak.
- Możliwe – przyznał Edward, - ale tak się składa, że to moja komórka.
- Skąd wiesz?
- Uwierz mi – mruknął Rudowłosy, klepiąc znacząco jeden z worków. – Wiem.
Do jego uszu dotarło stłumione westchnienie. Nie mogąc dostrzec w ciemnościach sylwetki przyjaciela mimowolnie wyobraził go sobie skulonego, z twarzą ukrytą w dłoniach.
- Komuś zebrało się na żarty - wymamrotał Black. Edward pochylił się, chcąc uchwycić odrobinę sensu z jego przytłumionego głosu. Czyżby Jake gadał w rękaw?
- Nie wiem… - zawiesił na chwilę głos. – Czemu akurat my? – Wyrzucił z siebie nagle, odwracając twarz w stronę, gdzie, jak przypuszczał, siedział młody Cullen – i zdziwił się, gdy trącił nosem jego policzek. Kiedy Edwardo znalazł się tak blisko?

* * *

Carlisle strzepnął popiół z papierosa. Opowieść Jaspera wydawał mu się cokolwiek pokręcona. Hale opierał swoje założenia na teoriach równie stabilnych co kolos na glinianych nogach: wydawały się imponujące, lecz mogły zostać przerażająco łatwo obalone. A gdy runą, kurz będzie opadał co najmniej przez miesiąc.
Chłopak z bliznami był niezwykle pewny siebie. Pewność to jednak istota zdradliwa do tego stopnia, że pewnego pięknego dnia mogła się odwrócić i podarować mu kopa w mniej szlachetną część pleców. A ten dzień był wyjątkowo piękny: czyste, błękitne niebo w żaden sposób nie zapowiadało burzy, która – jak sądził Doktor Skalpel – kumulowała się właśnie w schowku Edwarda i nosiła nazwę „Jacob”. Nie obawiał się reakcji drugiego przyjaciela, w końcu spokojny z natury Edward stanowił swoistą przeciwwagę dla Black’a. Ciarki przechodziły go jednak, gdy przypominał sobie, jakie bywały konsekwencje gniewu Wilka. Raz nawet zaowocowały rewolucją.
Zaciągnął się dymem. Tak, bez wątpienia pomysł Jaspera był słaby. Intencje może i miał dobre, jednak zamykanie dwóch, podobno „mających się, i tak dalej” osób w komórce na graty było, jego zdaniem, mniej niż trafione. Zwłaszcza, że same podstawy ku temu nie były stabilne, nie wiadomo przecież, czy Złotowłosy sobie czegoś nie ubzdurał – co z kolei było całkiem możliwe, zważywszy od jak dawna palił te rarytasy.
Carlisle spochmurniał, gasząc papierosa. Pozostawało jedynie czekać.

* * *

- Auć – stęknął Jacob. Stał oparty o ścianę, z rudym Cullenem uwieszonym ramienia. Gdy próbowali wstać, zbyt mała przestrzeń podłogi pozbawiła ich równowagi.
- Wybacz – mruknął Edward. – Wszystko dobrze?
- Coś mnie szturcha w tyłek – poskarżył się Black. Boski arystokrata przesunął rękę, zaintrygowany.
- Moja miotła…
„Dupa, nie miotła”, pomyślał zgryźliwie Jacob, i podziękował w duchu, że nie powiedział tego na głos.
- Cholera jasna – warknął. Gniew, który gromadził się w nim od jakiegoś czasu, desperacko szukał ujścia.
- I pomyśleć, że nie byłoby mnie tu, gdyby nie Jasper.
Edward zamrugał.
- Jasper? – Zapytał podejrzliwie. Wyobraził sobie, jak Wilkołak marszczy brwi, doszukując się śladów domniemanego spisku i szpiegów, gotowych w każdej chwili wyciągnąć mu spod tyłka stołek.
- Umówiłem się na dziś z Jasperem – podjął po nieznośnie długiej chwili. – Niedaleko, w okolicy twojego domu. Zanim przyszedł, oberwałem w głowę i straciłem przytomność. Resztę już znasz.
Mówił w taki sposób, jakby sama wzmianka o tejże sytuacji przyprawiała go o mdłości. Edward natomiast zwiększył uścisk na jego ramieniu, intensywnie nad czymś myśląc. Jake syknął, gdy kościste palce jego przyjaciela zamieniły się w imadło. Anielski Cullen zignorował jego słaby protest, pogrążony we własnych wspomnieniach tego feralnego poranka. Czy aby na chwilę przed utratą świadomości nie zauważył czegoś podobnego do blond braciszka…?
- Powiedz mi – odezwał się nagle Jacob. Jego głos drżał niebezpiecznie. – Czy w księgach pisano, że wampir jest nieśmiertelny?
Wyobraźnia uraczyła Cullena obrazem szaleńczego błysku w machoniowych oczach Wilczka. W głębi duszy żałował, że nie mógł tego zobaczyć; prawdziwie władczy i charyzmatyczny Jacob Black nie był w ostatnich czasach częstym widokiem.
Poczuł, jak silna dłoń obejmuje go w pasie.
- Prowadź – rozkazał Jake. – Na zewnątrz.

* * *

Billy, wieloletni sługa szlachetnego sir Edwarda Juliusza Wilhelma Cullena III, znany był ze staranności i rzetelności podczas pracy. W posiadłości hrabii słynął również z niezwykłej wręcz dyskrecji, tak rzadko spotykanej obecnie wśród służby. Jego oczy dostrzegały wiele, lecz usta konsekwentnie milczały, nie zdradzając nawet słowa o tym, czego był światkiem; ręce zaś świerzbiały, pobudzone zamiarem zrobienia pisarskiej kariery, kiedy już przejdzie na zasłużoną emeryturę. Materiał godny przelania na papier gromadził ze starannością godną filatelisty pragnącego w przyszłości sprzedać swoje zbiory po cenie złota. I z równym niemu zapałem.
Tego dnia zdarzyło się, że przechodząc w okolicach prywatnych komnat pana Edwarda, Billy usłyszał hałas. Odgłosy przepychanki dobiegały ni mniej ni więcej jak ze schowka na rupiecie. Przyczajony zgrabnie za rozłożystą palmą doniczkową lokaj usłyszał znacznie więcej.
- Nie gwałtem! – Krzyknął ktoś głosem, sir Cullena III, gdy szarpnięta nagle klamka schowkowych drzwi podskoczyła i opadła. Drugi głos warknął z niezadowoleniem.
- Zamknij się i ciągnij!
- Nie ciągnij tylko pchaj! Ale delikatnie, bo złamiesz!
Oczy Billy’a powiększyły się do rozmiaru spodków. Zafascynowany obserwował, jak klamka podskoczyła jeszcze kilkakrotnie, potrząsana gwałtownymi, desperackimi ruchami. Ktoś w środku stęknął i uderzył z całej siły, a w następnej chwili drzwi ustąpiły. Wyrwane z zawiasów padły na podłogę, razem z przyklejonym do nich Wilkołakiem, alfą stada Jacobem Blackiem i leżącym na nim Edwardem.
- Mówiłem, żebyś uważał – sapnął Rudowłosy, gramoląc się niezdarnie na kolana.
Billy odwrócił się na pięcie i bezszelestnie odszedł w swoją stronę, by wrócić do obowiązków. Perspektywa zakończenia służby w tej rezydencji stawała się coraz bardziej kusząca.

* * *

Było cicho. Cisz, niby ta przed burzą, panowała przez większą część popołudnia. Carlisle zaczynał się powoli niecierpliwić. Nienaturalny spokój trwał zdecydowanie zbyt długo. W każdej chwili coś mogło się posypać.
Zmrużył oczy. Czy tylko on wyczuwał nerwową, niestabilną atmosferę? Jedno spojrzenie na syna powiedziało mu, że najwyraźniej tak.
Chciał westchnąć, zrzucić z siebie część irytującego napięcia, które nie pozwalało mu skupić się na niczym innym. Nabrał powietrza w płuca – i wtedy to zobaczył.
Władcza, czarnowłosa postać Psiaka zbliżała się szybkimi krokami. Powietrze wokół niej gęstniało, Doktor niemal widział małe wyładowania, przypominające te towarzyszące burzy. Czerwoną z wściekłości twarz Jacob’a wykrzywiał grymas tak okrutny, że sam Aro bez wahania oddałby mu pole. Za nim podążał znacznie spokojniejszy Edward, poprawiając w biegu pomiętą koszulę.
Jedna chwila wystarczyła na kategoryczną zmianę nastroju. Carlisle potrząsną piaskową czupryną. Cóż, nie pierwszy raz Jasper Hale był zmuszony docenić potęgę glanów.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Sophie dnia Pon 21:50, 15 Cze 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
insomnia
PostWysłany: Wto 15:17, 16 Cze 2009 
Moderator

Dołączył: 17 Maj 2009
Posty: 1427
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Kraina Nigdzie


Podobają mi się Twoje minaturki Sophie. Masz fajny sposób pisania, i ciekawe podejście do postaci sagi.

Myślę, że to:

Sophie napisał:
światkiem
, to po prostu przypadek Wink.

Uważam, że piszesz bardzo dobre dialogi. Naprawdę dobrze się je czyta.
A tak poza tym, to ta miniaturka zostawia szerokie pole do popisu wyobraźni czytelnika, więc to tez jest dużym plusem.

A to zdanie:

Sophie napisał:
Cóż, nie pierwszy raz Jasper Hale był zmuszony docenić potęgę glanów.
jest chyba najlepszym możliwym zakończeniem.

Masz wielki talent.
A ja chcę jeszcze ;D.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sophie
PostWysłany: Wto 19:17, 16 Cze 2009 
Nomad

Dołączył: 20 Maj 2009
Posty: 25
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/4


O rany! Jaki błąd.... dobra to przypadek, naprawdę bo zazwyczaj takich ortów w moich tekstach nie ma, musiałam być naprawdę senna. Pisałam to o 3 w nocy i dziwne wyrazy nawiedzały moją jaźnię. Very HappyVery Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vampire
PostWysłany: Czw 17:05, 18 Cze 2009 
Administrator

Dołączył: 12 Maj 2009
Posty: 452
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Katowice


Jak zwykle po mistrzowsku, Sophie Nie będę się tu za bardzo rozwodzić, bo ileż można chwalić jedną i tą samą osobę? Dodam tylko, że podziwiam Cię za to, że dobrze piszesz zarówno patetycznym, jak i pełnym ironii stylem. Ja osobiście chyba wolę ten drugi, bo co tu dużo mówić, jestem fanką dobrego humoru i małych złośliwości

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
herzen
PostWysłany: Pią 16:55, 31 Lip 2009 
Quileute

Dołączył: 28 Lip 2009
Posty: 99
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Wyszków


Zatkało mnie. Mistrzostwo po prostu! Podobają mi się wszystkie porównania, przenośnie, epitety. Masz wielki zasób słownictwa. Na podstawię tego wnioskuję, że jesteś obserwatorem życia, jesteś wrażliwa i masz swoją teorię. Pisz dziewczyno, coś z Ciebie będzie Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
sonkaxd
PostWysłany: Sob 12:23, 01 Sie 2009 
Cullen

Dołączył: 02 Lip 2009
Posty: 2124
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: z domu Jackson'a.


Świetnie napisane. Bardzo mi się podobają twoje minaturki. Tak dalej. Trzymam kciuki za następne. Powodzenia. Wink

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)

Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Strona 1 z 1
Forum www.teamtwilight.fora.pl Strona Główna  ~  FF, czyli radosna twórczość własna

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu


 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach