Dołączył: 02 Wrz 2009
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Świnoujście.
|
|
CZĘŚĆ PIERWSZA.
… Tutaj powietrze czyste, niczym woda źródlana, która ma swój początek tu, niedaleko mnie. Gdy tylko wychodzisz z namiotu, widzisz przed sobą stary, świerkowy las…
Siedząc tak na kamieniu i patrząc naprzeciw siebie – dosłownie – brakowało mi słów, żeby opisać wszystko to, co działo się wokół mnie. Las był niesamowity, wydawał się być zamierzchły, pamiętający swoje stare czasy, a drzewa, które rosły od wielu setek lat, pamiętały każdego wędrowca, który postawił swoją stopę w jego pobliżu, pamiętały każde zdarzenie, które miało tu kiedykolwiek miejsce. Każda bruzda na korze, każda gałąź, każda odrobina tych drzew uwalniała z siebie tajemniczą aurę magii, która zdawała się cicho szeptać do wędrowca „chodź, pokochaj mnie, nie opuszczaj”, a niewidzialne sidła już dawno zacisnęły się na urzeczonym sercu nieszczęśnika.
Wzdrygnęłam się mimowolnie. Gdy tak pomyślałam, że jestem tu zupełnie sama, miałam ochotę po prostu uciec stąd byle dalej, gdzie tylko by mnie kapryśnie poniosło. Jednak moje nogi uparcie, za każdym razem odmawiały mi posłuszeństwa. Być może był to zbawienny wpływ świadomości, że już za trzy dni będę nad jeziorem Huron, a po pięciu dniach płynięcia kajakiem znajdę się niedaleko Owen Sound dodawała mi na tyle otuchy, że nie uciekałam z krzykiem do tej pory. I jeszcze nieśmiertelna nadzieja, że wreszcie, pod osłoną nocy uda mi się zrobić takie zdjęcie, o jakim marzyłam odkąd dostałam swoją ukochaną lustrzankę do ręki – wpatrującego się we mnie wilka, pod osłoną półcieni drzew z błyszczącymi oczyma, w których odbijałby się płomień ogniska. Do tej pory nie udało mi się zrealizować jakże dzikiej zachcianki, co mnie frustrowało okrutnie, jednakże dalej nie wątpiłam w to, że w najbliższym czasie uda mi się zrobić owe zdjęcie, choćby miałabym wyjść ze skóry.
Zrobię je i nie ma innej opcji.
Westchnęłam cicho i zamknęłam swój zeszyt-pamiętnik. Każdego rana starałam się cokolwiek w nim zapisać, lecz tyle mi się udawało tam wyrazić swojego zachwytu, co kot napłakał. Po tygodniu zrezygnowałam z jakże masochistycznych prób opisania tego wszystkiego, lecz po kolejnych dwóch tygodniach znów pojawił się on w moich dłoniach, bo nie miałam komu wylać swojego żalu w postaci tęsknoty do żywych istot, a zwłaszcza brakowało mojej matki Alice i mojego kochanego myszoskoczka Ami’ego. I tak w trakcie czwartego tygodnia raz po raz wyjmowałam go i usiłowałam w nim cokolwiek napisać, co – jak zwykle – nie udawało mi się, pomimo dzikiej, słownej frustracji w postaci przekleństw dawno miażdżących szewca oraz niezrozumiałej miłości do notatek.
Nagle, ni z tego, ni z owego, ciszę przerwała jakże znajoma melodia Linkin Parka – Leave out All the rest. Podskoczyłam jak poparzona, przy okazji, jakby na złość, zrzucając z mojej prowizorycznej kuchenki garnek z gotującą się wodą, a z nim w diabli poszło kilka liści mięty, które podarowała mi moja nadopiekuńcza babcia. Lekko zła rzuciłam się w stronę telefonu, cicho klnąc pod nosem, na zmianę, o swojej głupocie, upierdliwości świata technologicznego i cholernej nadwrażliwości mojej babki, która nawiedzała mnie każdego ranka w postaci dzwoniącego telefonu.
- Tak? – Niemalże warknęłam do słuchawki, równocześnie starając się opanować. W tej samej chwili pomyślałam, że dla osoby z zewnątrz to wszystko musiało wyglądać nad wyraz komicznie. Rozczochrana czarnowłosa istota rzucająca się do telefonu, przy okazji traktując nogą Bogu ducha winny garnek, który znów stłaśmił skutecznie wodą ogień, wywołując przy tym dźwięczny pisk i cichy huk pękającego kamyka. Przepiękna bajka, jeszcze kamyk powinien zamknąć łańcuch i mnie pobić za spowodowanie jego „śmierci”.
- I co u ciebie skarbie? – Zaszczebiotał dosyć cienki głosik po drugiej stronie aparatu.
- To, co zwykle. Nic ciekawego. – Odparłam dosyć zirytowana. Pomimo, iż naprawdę starałam się być miła dla osoby, która się o mnie troszczy – w nadmiarze, ale to się już łaskawie wytnie – dalej imponująco mnie to doprowadzało do szewskiej pasji.
- Dalej nie ma zdjęcia?
- Nie ma.
Pomimo najszczerszych chęci wyrwało mi się westchnienie. Westchnienie zmęczonej, zirytowanej osoby.
- Co się dzieje? – Natychmiast zapytała pani po drugiej stronie, nadając swojemu głosowi tak piskliwy ton, że aż niemiło się słuchało.
- Nic. Tylko czekam cały czas. Mam jeszcze dwa tygodnie.
Tak. Przypomnienie sobie tak drobnego szczegółu na nowo podniosła mnie na duchu. Nie wszystko jeszcze poszło w niebyt.
- Na pewno?
Wyczułam w jej głosie nie tylko niepewność, ale i… strach.
- Na pewno.
I w tym momencie usłyszałam tak charakterystyczny dźwięk, który podczas rozmowy niesamowicie mnie irytował. Jednocześnie do głowy przyszło mi bardzo ciekawe pytanie, czy jest coś, co mnie potrafi nie zirytować w oka mgnieniu, a niespełna sekundę później doprowadzić do furii. A diabli mnie wiedzą.
- Bateria mi pada. Muszę kończyć, jeśli chcę, żeby do wieczora potrzymała. Nie dzwoń dzisiaj, ani jutro, sama zadzwonię, jak będę już w Owen Sound. Dobrze? – Spytałam się z lekkim uśmiechem. Bardzo wątpiłam, czy babcia tyle wytrzyma. Ale że to kobieta równie nieobliczalna jak ja…
- Dobrze. Zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz na miejscu.
- Zadzwonię.
- To… do usłyszenia.
- Tak. Do usłyszenia.
Po tych słowach usłyszałam w słuchawce ciszę. Ciszę, która tak kojąco działała mi na nerwy i ogólne samopoczucie. Jednak spoglądając na leżący garnuszek na ściółce leśnej mimowolnie przemknęło mi przez myśl, że do osiągnięcia całkowitej błogości będzie mi potrzeba znacznie więcej, niż martwota ludzkich dźwięków w moim otoczeniu. Rzuciłam niedbale telefon do namiotu i skierowałam swoje kroki do małego ogniska. Znów się wzdrygnęłam, gdy w pobliżu siebie usłyszałam szelest, lecz okazało się, że to tylko mała jemiołuszka buszowała w pobliżu, wyłapując komary i inne robale, jakie momentami budziły mój wstręt do tego miejsca. Zamykając oczy zaczęłam marzyć o wschodzie słońca, które tak brawurowo zmuszało mnie do obudzenia się, wcale nie przejmując się tym, że moje humory poranne były równie zmienne, co pogoda w Europie. Jakby na życzenie poczułam na swojej twarzy pierwsze, ciepłe promienie słoneczne, a las, wcześniej względnie cichy, przestał być tak martwy dźwiękowo. Wraz ze wschodzącym słońcem można było z łatwością wychwycić co nowsze odgłosy natury, od jakże znienawidzonego brzęczenia komarów, do głośniejszych głosów śpiewających ptaków, które właśnie teraz odbywały swój okres godowy, walcząc o samiczkę, która by obdarzyła je latoroślami.
A gdyby tak mnie ktoś zaczął adorować? Znów? Jestem ciekawa, jakby to wyglądało. Zawsze marzyłam o mężczyźnie, który by się pojawił u mojego boku nagle, jakby z nikąd, spode ziemi. Spojrzałby wpierw na mnie długo i przeszywająco, jakby chciał wyczytać z moich myśli najdrobniejsze refleksje na jego temat. Po krótkiej chwili musiałby odejść, nie obiecując mi żadnego spotkania, żadnego zobaczenia, zupełnie nic. Pewnie czułabym się wtedy niepewnie, jednak po dwóch, trzech dniach zostałoby mgliste wspomnienie. Gdy tylko bym o nim zapomniała, znów oddając się w wir licealnego życia, musiałby wkroczyć na scenę, przypominając o sobie. Znów spojrzałby na mnie i lekko uśmiechnął, lecz nic poza tym. Odszedłby w swoją stronę, a ja w swoją. Czułabym się wtedy jak w podchodach. Po pewnym czasie bym musiała dostrzec go w tłumie, równocześnie sobie uświadamiając, że codziennie mijamy się, że żyjemy w tym samym mieście. Nieprzespana noc w rozmyślaniach „co by było, gdyby…?”, a on pozostałby słodko i denerwująco nieosiągalny. Pewnego dnia znalazłabym różę pode swoimi drzwiami, a w kopercie pięknym pismem napisane „Pamiętam”. Wychodziłabym wtedy z siebie, rozglądałabym się gorączkowo na ulicy, poszukując go. Miałabym tysiąc pytań przeznaczonych dla niego, lecz widząc go, jedynie serce by przyśpieszało swój bieg, a on uśmiechałby się tajemniczo, jakby je słyszał i wiedział doskonale, o co chcę się spytać. Zanim by dotarło do mnie, że chcę się o nim tyle dowiedzieć, on znów by znikał. I znikał, tak uparcie, denerwująco, niemalże zgryźliwie. Pewnego dnia, zmęczona tym wszystkim, udałabym się do pobliskiej kawiarni, żeby odprężyć się przy tak znienawidzonym zapachu palonej kawy. Padałby wtedy deszcz, a ja wpatrywała się ponuro w szybę i rozmyślała o kolejnym zadaniu z historii i matematyki, które wydawałyby mi się wręcz że krzyżem przybitym do głowy, rąk, pleców, nóg. Rozłożyłabym najpierw przed sobą historię, bo ona zawsze była dla mnie dramatem greckim przy Goehst’onie. Skończyłabym po niedługim czasie, przy pomocy trzech książek i kilku wydruków z lubianych przeze mnie stronek o historii, po czym zabrałabym się do matematyki. Obliczałabym kolejny przykład, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Wtedy usłyszałabym pytanie.
- Czy mogę się dosiąść? Wszędzie zajęte.
- Tak, tak. Można, proszę. – Mruknęłabym pod nosem i nie patrząc się na nieznajomego, zgarnęłabym ze stołu większość papierów kładąc je w chaotyczny stos notatek, nie spoglądając nawet na tego, który zakłócił mój spokój.
- Dziękuję.
A ja bym dalej siedziała w swojej matematyce i nie odzywała się do dosiadłej osoby. Nawet, gdybym usłyszała odgłos odsuwanego krzesełka, nie podniosłabym głowy. Dopiero, gdyby osoba nie odchodziła, podniosłabym, a wtedy zobaczyłabym swojego anioła.
- Życzę miłego dnia. Do zobaczenia.
Mówiąc to, by się uśmiechał, a ja w tym momencie bym pluła sobie w brodę, że nie zwróciłam wcześniej uwagi, kto się dosiadł. Jednak słowa „do zobaczenia” potraktowałabym jako obietnicę.
I znów by odszedł w nieznany mi świat. I znów będę miała szansę go widzieć…
Z moich sennych marzeń, które i tak nigdy się nie spełnią, wyrwał mnie trzask gałęzi. Na samym początku był dosyć cichy i nieostrożny, lecz im był mi bliższy, tym ostrożniejszy. Nie powiem – serce nabrało prędkości, a źrenice w strachu tak mi się zwęziły, że nie przypominały nawet główek szpilek. Spojrzałam na pobliskie drzewa, czy gdzieś nie znalazło by się miejsce i dla mnie, gdyby to był głodny niedźwiadek, albo inne zwierzę, które miałoby nadgorliwą chęć zrobienia mi krzywdy. Pomyślałam o swojej matce, o babce, która tak się martwiła, o Aureliuszu, który chciał jechać ze mną, lecz brutalnie mu odmówiłam, mówiąc, że chcę być choć trochę samotna, niezależna i zdana na siebie. Przypomniałam sobie wygląd szkoły, osób z klasy, przed oczami wyraziście pojawił się mój pokój.
Gdy wykonałam kolejny wdech, uzmysłowiłam sobie, że nie ma dla mnie miejsca na drzewie. Rozpaczliwie spojrzałam na swój namiocik, a przed oczami pojawiła się kolejna wizja – mnie samej, leżącej na ziemi, zabitej i poranionej przez dzikie zwierze. O rozpaczy matki, babci, o tym, że nikt nigdy się nie dowie, w jaki sposób umarłam.
Wydychając powietrze pomyślałam o bólu umierania. Czy będzie mocno boleć? A może od razu mnie zabije? Rzuci się na szyję, przetnie tętnice? Albo rozszarpie całe podgardle bądź uszkodzi rdzeń kręgowy. A gdyby tak upadając uderzyła głową w kamień? Obrzęk mózgu powinien szybko zadziałać, napierając na płynny rdzeń kręgowy.
Nagle obudziłam się z letargu, w jaki zapadłam, myśląc o tym wszystkim i zorientowałam się, że stoję pod drzewem, zadzierając głowę ku koronie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jest tam miejsce dla mnie, niezbyt wysoko, ale jest.
Zdenerwowana spojrzałam w kierunku, skąd wcześniej dochodziły odgłosy, a teraz nastała niepokojąca, wręcz denerwująca cisza. Czułam, jak moim ciałem wstrząsają dreszcze przerażenia, a oddech nie był już oddechem, tylko rzężeniem przerażonego stworzenia. Czułam się tak, jakby wszystko obracało się przeciw mnie.
Nie wiem, ile tak stałam. Nie wiem, ile biegłam. Nie wiem, ile to wszystko trwało. Pamiętam tylko tyle, że pakowałam byle jak namiot do pokrowca, ręce niesamowicie mi się trzęsły, a nogi mnie niosły byle dalej od tamtego miejsca. Pamiętam szalejące serce, pamiętam, że to kręciło się jeszcze wokół mnie, zdawało się być o wiele szybsze ode mnie, pomimo to nie zbliżało się zanadto do mnie. Pamiętałam smaganie gałęzi, tak nieprzyjemne, a w tamtej chwili zupełnie nie obchodzące mnie. Korzenie, które wystawały z ziemi nie miały szans na usłyszenie jakiegokolwiek przekleństwa w ich stronę, gardło miałam tak ściśnięte. Biegłam, biegłam, biegłam. Uciekałam, sama nie wiem gdzie.
Gdy tylko zobaczyłam brzeg jeziora, poczułam jako taką ulgę i wtedy dopiero zaczęłam płakać. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo byłam wyczerpana, jak bardzo się bałam, jaka byłam głupia, że nikogo z sobą nie wzięłam. Znajdując się niedaleko brzegu zrzuciłam z siebie plecak, a sama upadłam na kolana, a reszta ciała poszła za grawitacją. Czułam tylko swoje łzy na policzkach, czułam ciepło bijące od ziemi i nie potrafiłam zrozumieć, jakim cudem znalazłam się tak szybko nad jeziorem.
I znów zaczęłam ryczeć. Podciągnęłam pod siebie kolana i wtulając w nie głowę, dalej szlochałam jak małe dziecko. Czułam, jak powoli traciłam siły, lecz raczej byłam z tego powodu zadowolona. Denerwowała mnie za to wizja nocy na ziemi.
Powoli się uspokajając i nabierając w płuca tak niezbędnego do życia powietrza, rozejrzałam się wokół siebie. Moje oczy zarejestrowały coś na rodzaj plażyczki-polanki, na której, jak na życzenie, rosło drzewo, na tyle potężne i rozgałęzione, że bym mogła na spokojnie znaleźć na nim miejsce dla siebie na noc. Nie zdając sobie sprawy z tego, że dalej płaczę, podeszłam do rośliny i zadarłam głowę do góry, szukając jakiś punktów chwytu i oparcia, żeby móc tu wejść. Coś znalazłam, lecz nie byłam pewna, czy tyle wystarczy.
Zaciągając plecak pod drzewo znów się rozryczałam, tym razem jednak pojawił się mocny ból, zalewający skutecznie całą klatkę piersiową, powodując duszności. Nie wiem jak doczłapałam się do drzewa. Pod nim dopiero pozwoliłam sobie rozkleić się zupełnie i położyć na ziemi, żeby chwilę wytchnąć. Zamknęłam oczy i zaczęłam wsłuchiwać się w szelest korony drzewa, oddając się chwili, próbując nie myśleć o niczym.
I kolejny fakt z mojego życia uleciał niczym bańka mydlana, która skazana była na zagładę bez poznania. Nie wiedziałam, jak się tu tak szybko znalazłam, nie wiedziałam, kiedy zasnęłam, co się działo wokół mnie. W każdym bądź razie jak się obudziłam, poczułam przyjemne ciepło, chociaż moje oczy przez powieki nie zarejestrowały żadnych pomarańczowych plam, jakie zawsze tworzyły się mi, jak świeciło słońce. Zrobiłam głębszy wdech i poczułam zapach spalonego drewna. Nawet nie drgnęłam, wsłuchując się w to, co działo się wokół mnie. Równocześnie poczułam miękkość jakiegoś materiału, którego na pewno nie miałam z sobą. Próbowałam sobie przypomnieć, czy w ogóle rozpakowywałam plecak i czy próbowałam chociażby zebrać chrust na ognisko.
Żeby się uspokoić i spróbować nabrać innych myśli, zrobiłam kolejny, głębszy wdech. Tym razem poczułam zapach ryby, jednak nie ostry, tylko taki, który sprawia, że człowiekowi po kilkunastu nocach na konserwach napływa ślinka do gęby tak, że ślinotok lepszy od Niagary.
Mimowolnie się odwróciłam w kierunku płomieni, otwierając przy okazji oczy. Od razu stwierdziłam, że popełniłam cholerny błąd, za który można byłoby mi spokojnie urwać łeb i upiec go razem z tymi rybami, które się piekły nadziane na patyk.
Obietnicą będzie, że powiąże się to z sagą.
Jednak proszę o cierpliwość, dużą cierpliwość.
Dziękuję tym, co się szarpnęli, by to przeczytać.
Dziękuję i cicho podziwiam :P
Nand (;
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Aether dnia Śro 22:42, 02 Wrz 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|